- Ale ja się nie znam na krawiectwie - rzuciłem pospiesznie mając złe przeczucia co do całej tej "operacji".
- Wiesz jak wygląda igła, rozpoznajesz kolory i umiesz liczyć, nadajesz się - skwitowała Samantha i zanim zdążyłem się obejrzeć pociągnęła mnie za sobą na zaplecze.
Coral podreptała za nami. Na jej buźce malowało się zdezorientowanie.
W ten sposób zostałem siła wcielony do oddziału. Nie pomogła mi nawet mordka liprona, który wychylił się spod mojej kurtki gdy krzyki ustały. Zwierzak wylądował w niedużym, zmajstrowanym na szybko kojcu, w rogu pokoju, żeby niczego nie zepsuł. Ja zaś zostałem zmuszony do biegania w te i z powrotem z rożnymi rzeczami. Sam tak mnie goniła, że nie miałem czasu nawet na to, żeby pogapić się na Coral, która przez chwilę stała na środku pomieszczenia w samej bieliźnie. Sam jednak szybko przeniosła fragmenty sukni z manekina na anielice, by zacząć pieczołowicie upinać kolejne kawałki materiału szpilkami.
Po pomieszczeniu przetoczył się pełen furii wrzask, po czym garść pereł przeleciała przez pokój, by uderzyć w przeciwległą ścianę.
- Muszę... przynieść nowe... - rzuciła Yeneffer i wyszła w pośpiechu.
Czarnowłosa dziewczyna westchnęła głęboko i odłożyła na chwilę igłę i nici.
- Ithilien? - spytałem, na co Samantha kiwnęła twierdząco. Elf był w Akademii ledwie kilka dni, a już zdążył nieźle namieszać.
- Kto to taki? - spytała Coral zmartwiona.
- Yen po prostu... bardzo go lubi - wyjaśniła Samantha. - Tylko, że on...
- Jest elfem - wtrąciłem się, co Sam skwitowała burknięciem.
- A to coś złego? Przecież ty też jesteś elfem - drążyła Coral.
- Ja jestem Davadriin - wyjaśniłem. - Dzikusem, leśnym elfem czy jak tam jeszcze się nas nazywa, no wiesz popłuczyny po tych "prawdziwych" elfach. Ithilien to Wysoki Elf, do tego szlachetka, jak z resztą chyba każdy z nich. Tam kto się nie zatnie przy goleniu to wykrwawia się na błękitno - zakpiłem.
- Jesteś czasem okropny - skarciła mnie młodsza z dziewczyn. - Może on jest naprawdę dobrą osobą...
- Złotko, tak się składa, że pochodzę ze świata gdzie tacy jak on sprawują rządy. Wiem jak traktują przedstawicieli innych ras. Wiesz ile ja razy słuchałem tych ich morałów i górnolotnych frazesów, tylko po to, żeby za chwile widzieć jak na placach obcinali dzieciakom ręce, bo te musiały kraść kiedy szlachetni panowie pozabierali ich rodzicom dobytki? I za co? Za to, że nie urodzili się szlachetnymi panami jak oni, bo przecież w kimś takim jak ja niczego szlachetnego czy dobrego być nie może. Z resztą, jak ktokolwiek z rasy, w której wysyła się synów, żeby zarzynali swoich ojców, może być normalny i nazywać siebie dobrym? Zupełnie jakby obecność i pochodzenie drowów było aż taką tajemnicą... Z resztą mniejsza. To nie moja sprawa. Nie lubię po prostu jak komuś kogo lubię dzieje się krzywda... - wstałem i ruszyłem do lady, bo usłyszałem dźwięk dzwoneczków, które Sam powiesiła przy wejściu do sklepu.
Humor jakoś mi oklapł. Naprawdę lubiłem Yen i naprawdę nie znosiłem nadętych szlachetków. Nie miałem pojęcia co ona mogłaby w nim widzieć. Był przecież zwykłym chamem, który wszystko krył za chłodną uprzejmością. Ale cóż, może jakimś dziwnym trafem Samantha miała rację, a ja się myliłem... Mimo wszystko miałem taką nadzieję. Chciałem, żeby wszystko się syrenie pookładało.
Kilka kolejnych godzin upłynęło dość szybko i w miarę spokojnie, choć zdołałem pokaleczyć sobie palce i ochrzanić Sam, która nie uważała ze swoimi szpilkami i chciała zrobić z Coral poduchę na żelastwo. Tak czy owak zostałem zwolniony ze służby. Coral została jeszcze chwilę żeby coś z Sam uzgodnić odnośnie jutrzejszego dnia. Ja zaś wybrałem się na szybkie zakupy i wróciłem do domu.
- A ty co znowu? Niedawno jadłeś - skarciłem liprona, który kręcił mi się pod nogami świergocząc i wlepiając tęskny wzrok w krojoną właśnie przeze mnie marchewkę. Chcąc nie chcąc musiałem mu dać kilka kawałków, które z zapałem zaczął chrupać. Reszta wylądowało w garze, w którym podsmażyło się już mięso z cebulą i papryka. Miałem nadzieje, że gdy to wszystko się poddusi i doprawię to ziołami, to wyjdzie z tego jakiś przyjemny gulasz... Moje zdolności kulinarne co prawda najczęściej ograniczały się do spieczenia mięsa nad ogniskiem lub zamówienia czegoś w karczmie, ale jednak miałem choć jakie takie pojęcie co w jakiej kolejności ładować do gara i miałem nadzieje, że okaże się to jadalne.
- Hej... - rzuciła Coral zmęczonym głosem, wchodząc do domu i od razu usiadła ciężko na kanapie.
- Wykończył cię dzionek, co? - spytałem krojąc chleb i uważając, żeby nie poucinać sobie przy tym palców, co było nader prawdopodobne biorąc pod uwagę mojego ostatniego pecha.
- Gotujesz? - zdziwiła się dziewczyna zerkając na to co robię z lekką podejrzliwością.
- A pewnie! - pomachałem nożem uśmiechając się cudnie. - Mam naprawdę wiele talentów... Osz kur... - jęknąłem i ruszyłem w pospiechu do garnka, w którym coś się lekko za bardzo przypiekło. Na szczęście okazało się jeszcze do odratowania. Kamień spadł mi z serca.
Coral zaśmiała się wyraźnie rozbawiona moim "pokazem". Wstała jednak i podeszła do mnie, żeby mi pomóc, a po kilku chwilach wspólnych wysiłków mogliśmy usiąść do jedzenia. Gulasz okazał się całkiem smaczny, co chyba dla obojga z nas było równym zaskoczeniem.
- Więc... co jutro masz zamiar porabiać? Znów idziesz do Sam? - spytałem.
<Coral?>
Po pomieszczeniu przetoczył się pełen furii wrzask, po czym garść pereł przeleciała przez pokój, by uderzyć w przeciwległą ścianę.
- Muszę... przynieść nowe... - rzuciła Yeneffer i wyszła w pośpiechu.
Czarnowłosa dziewczyna westchnęła głęboko i odłożyła na chwilę igłę i nici.
- Ithilien? - spytałem, na co Samantha kiwnęła twierdząco. Elf był w Akademii ledwie kilka dni, a już zdążył nieźle namieszać.
- Kto to taki? - spytała Coral zmartwiona.
- Yen po prostu... bardzo go lubi - wyjaśniła Samantha. - Tylko, że on...
- Jest elfem - wtrąciłem się, co Sam skwitowała burknięciem.
- A to coś złego? Przecież ty też jesteś elfem - drążyła Coral.
- Ja jestem Davadriin - wyjaśniłem. - Dzikusem, leśnym elfem czy jak tam jeszcze się nas nazywa, no wiesz popłuczyny po tych "prawdziwych" elfach. Ithilien to Wysoki Elf, do tego szlachetka, jak z resztą chyba każdy z nich. Tam kto się nie zatnie przy goleniu to wykrwawia się na błękitno - zakpiłem.
- Jesteś czasem okropny - skarciła mnie młodsza z dziewczyn. - Może on jest naprawdę dobrą osobą...
- Złotko, tak się składa, że pochodzę ze świata gdzie tacy jak on sprawują rządy. Wiem jak traktują przedstawicieli innych ras. Wiesz ile ja razy słuchałem tych ich morałów i górnolotnych frazesów, tylko po to, żeby za chwile widzieć jak na placach obcinali dzieciakom ręce, bo te musiały kraść kiedy szlachetni panowie pozabierali ich rodzicom dobytki? I za co? Za to, że nie urodzili się szlachetnymi panami jak oni, bo przecież w kimś takim jak ja niczego szlachetnego czy dobrego być nie może. Z resztą, jak ktokolwiek z rasy, w której wysyła się synów, żeby zarzynali swoich ojców, może być normalny i nazywać siebie dobrym? Zupełnie jakby obecność i pochodzenie drowów było aż taką tajemnicą... Z resztą mniejsza. To nie moja sprawa. Nie lubię po prostu jak komuś kogo lubię dzieje się krzywda... - wstałem i ruszyłem do lady, bo usłyszałem dźwięk dzwoneczków, które Sam powiesiła przy wejściu do sklepu.
Humor jakoś mi oklapł. Naprawdę lubiłem Yen i naprawdę nie znosiłem nadętych szlachetków. Nie miałem pojęcia co ona mogłaby w nim widzieć. Był przecież zwykłym chamem, który wszystko krył za chłodną uprzejmością. Ale cóż, może jakimś dziwnym trafem Samantha miała rację, a ja się myliłem... Mimo wszystko miałem taką nadzieję. Chciałem, żeby wszystko się syrenie pookładało.
Kilka kolejnych godzin upłynęło dość szybko i w miarę spokojnie, choć zdołałem pokaleczyć sobie palce i ochrzanić Sam, która nie uważała ze swoimi szpilkami i chciała zrobić z Coral poduchę na żelastwo. Tak czy owak zostałem zwolniony ze służby. Coral została jeszcze chwilę żeby coś z Sam uzgodnić odnośnie jutrzejszego dnia. Ja zaś wybrałem się na szybkie zakupy i wróciłem do domu.
- A ty co znowu? Niedawno jadłeś - skarciłem liprona, który kręcił mi się pod nogami świergocząc i wlepiając tęskny wzrok w krojoną właśnie przeze mnie marchewkę. Chcąc nie chcąc musiałem mu dać kilka kawałków, które z zapałem zaczął chrupać. Reszta wylądowało w garze, w którym podsmażyło się już mięso z cebulą i papryka. Miałem nadzieje, że gdy to wszystko się poddusi i doprawię to ziołami, to wyjdzie z tego jakiś przyjemny gulasz... Moje zdolności kulinarne co prawda najczęściej ograniczały się do spieczenia mięsa nad ogniskiem lub zamówienia czegoś w karczmie, ale jednak miałem choć jakie takie pojęcie co w jakiej kolejności ładować do gara i miałem nadzieje, że okaże się to jadalne.
- Hej... - rzuciła Coral zmęczonym głosem, wchodząc do domu i od razu usiadła ciężko na kanapie.
- Wykończył cię dzionek, co? - spytałem krojąc chleb i uważając, żeby nie poucinać sobie przy tym palców, co było nader prawdopodobne biorąc pod uwagę mojego ostatniego pecha.
- Gotujesz? - zdziwiła się dziewczyna zerkając na to co robię z lekką podejrzliwością.
- A pewnie! - pomachałem nożem uśmiechając się cudnie. - Mam naprawdę wiele talentów... Osz kur... - jęknąłem i ruszyłem w pospiechu do garnka, w którym coś się lekko za bardzo przypiekło. Na szczęście okazało się jeszcze do odratowania. Kamień spadł mi z serca.
Coral zaśmiała się wyraźnie rozbawiona moim "pokazem". Wstała jednak i podeszła do mnie, żeby mi pomóc, a po kilku chwilach wspólnych wysiłków mogliśmy usiąść do jedzenia. Gulasz okazał się całkiem smaczny, co chyba dla obojga z nas było równym zaskoczeniem.
- Więc... co jutro masz zamiar porabiać? Znów idziesz do Sam? - spytałem.
<Coral?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz