Pani wzywała. Miała zadanie, ważne.
Uderzyłem po raz ostatni półelfa, który próbował zamachnąć się na mnie sztyletem. Ostrze i tak nie trafiłoby w cel. Wprowadzony cios był zbyt wolny i brakowało mu wprawy. Ścięcie okalanej blond włosami głowy nie byłoby dla mnie żadnym kłopotem, ograniczyłem się jednak do uderzenia go w kark i powalenia. Kiedy młody mężczyzna upadł, ja odszedłem.
Ruszyłem wprost do Liliope, by ta potwierdziła to, co mam zrobić. Tylko ona mogła wydać wyrok śmierci, tylko ona mogła tu wyznaczyć cenę za czyjąś głowę, choć katem zawsze byłem ja.
Najpierw ruszyłem do tego, kto przekazał wiadomość zabójcy. Mężczyzna wiedział, że nadchodzę. Próbował uciec, zabierał wszystko, co było mu drogie, ładując to w pospiechu do płóciennej torby. Jakże był nierozważny. Przybysz, który sądził, że kilka chwil dłużej spędzonych w tym miejscu uczyni go nietykalnym. Oszukiwał sam siebie, wiedział, że nic nie uchroni go przed jego losem. Ani te kilka znajomych twarzy, ani zajęcie, którego się podjął, ani cenne przedmioty, które ukradł. Tak samo jak nic nie mogło uchronić dziewczyny, która przyjęła zlecenie, ruszyła w pościg za ofiarą, gotowa zabić. Nawet to, że ostatecznie puściła ofiarę wolno. Ona może okazała litość, ja nie okazuję jej nigdy.
W Akademii nie było miejsca dla istot, które zabijały dla chęci zabijania samej w sobie. A w tym przypadku nie było waśni, złości czy zemsty. Nie było złych uczuć mrożących serce, ścinających krew w żyłach, doprowadzających umysł do spaczenia. Nie było poczucia straty, lęku. Nic co zaburzyć mogło osąd. Jeśli ktoś wiedział co robi i sam, świadomie unieść pragnął sztylet do ciosu odbierającego życie, musiał zostać zgładzony.
- Nie, błagam! Ja tylko przekazałam pannicy list, nic więcej, błagam...! - wrzeszczał mężczyzna. Na nic jednak były jego krzyki. Nie miałem serca, które mogłyby zmiękczyć błagania. Nie pragnąłem też przeciwstawić się temu, co nakazano mi zrobić. Uniosłem miecz i wbiłem go w ciało człowieka, by zabrać mu nie tylko życie, ale i dusze. Nawet jeśli skonał szybko, to jego cierpienia miały dopiero się zacząć, gdy zamknięty w obsydianowej iglicy czuć miał żar słońca i chłód nocy, nie mogąc się poruszyć, wydać głosu, ni ugasić pragnienia.
Ruszyłem później po dziewczynę, która gnała tropem swej niedoszłej ofiary. Katfrin, nowa tutaj, butna i głupia na tyle, by nie słuchać głosu, który szeptał jej wciąż, że ten świat jest inny i prawa, które znała wcześniej, tutaj mają inny wymiar.
Zaskoczyła ją moja obecność, to, że zjawiłem się między nią, a jej celem.
- Odsuń się! - warknęła na mnie. Widziałem jak jej dłoń wędruje do sztyletu. Czuła strach i niepewność. Chciała zaatakować. Moje ostrze jednak było szybsze. Zatoczyło łuk, odbijając blask księżyca. Krople krwi ruszyły w pogoń za ostrzem, by zrosić ziemię tuż po tym, jak głowa dziewczyny opadła na wilgotny piach. Chwilę później osunęło się i ciało.
Także i jej dusza stała się kolejnym obsydianowym cierniem w otaczającym miasto murze. Kolejna pamiątką po zdrajcy i przestroga dla innych.
Podszedłem do zapłakanej dziewczyny.
Madleine - nie wymówiłem jej imienia, nie na głos, a mimo to uniosła na mnie pełen strachu wzrok. Wyciągnąłem do niej dłoń. Przyjęła ją, odruchowo. Na ułamek chwili jej strach tylko się spotęgował. Kiedy jednak poczuła uścisk mojej dłoni, a głos szepczący zewsząd, że tu jest jej miejsce i śmierć nie dopadnie jej ani dziś, ani jutro, uspokoiła się. Była tu bezpieczna, bo tego chciała Liliope.
<Madleine?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz