Prezeczytaj zanim zaczniesz pisać:

poniedziałek, 29 lutego 2016

Nemain - Im większe masz doświadczenie, tym mniej dostrzegasz (do Uriana)(09.04.217 r.)

Początkowo myślałem, że to tylko fascynacja jako mentorem. Wiadomo. Jest starszy, ma więcej doświadczenia w dziedzinie, która jest mi przeznaczona, mogę się wiele od niego nauczyć. Dzięki niemu mogę stać się lepszym szamanem i godnie zastąpię Equinox'a, opiekując się wioską jak najlepiej potrafię.
Nawet jeśli tego nie chcę.
Nie czułem się odpowiednią osobą, by podołać tak ważnemu zadaniu. Szaman był ważniejszy od przywódcy, zbyt wiele od niego zależało. Duchowy przewodnik, utrzymujący równowagę między światem żywych i umarłych. Przenikający powłoki różnych wymiarów, zarówno widzialnych jak i niewidzialnych. Mający kontakt z istotami, które w tym świecie istnieć nie powinny. Wydawałoby się to niczym, po prostu widzisz duchy, pomniejsze bóstwa i spełniasz ich zachcianki, by przestały się gniewać i karać lud za postępowanie niezgodne z zasadami. Mnie jednak to przerastało znacznie częściej, niż bym sobie życzył. Nie chodziło tu nawet o moje umiejętności, byłem nadzwyczajnie utalentowany - nie mogłem temu zaprzeczyć. Nie byłem na to gotowy emocjonalnie, nie dojrzałem do tej roli. Chciałem się bawić i korzystać z życia, póki jestem młody. Szamanem mogę zostać, ewentualnie, ale dopiero na starość.
Na pierwsze zajęcia przyszedłem z przymusu, niezadowolony że ktoś w rodzimej wiosce śmiał podważać moje umiejętności. Miałem zamiar wstać ostentacyjnie i wyjść, oznajmiając głośno jak bardzo jestem niezadowolony z zarówno zajęć, jak i nauczyciela. Teraz byłem wdzięczny, że miałem tę możliwość spędzania czasu właśnie z nim. Już po pierwszych minutach przepadłem. Zostałem podzielony na najdrobniejsze atomy, pochłonięty przez głębie oczu Uriana, by zatracić się w nich całkowicie.
Chciałem by zajęcia odbywały się częściej, chciałem wiedzieć więcej, chciałem poznać wszystko. Uczęszczałem zarówno na zajęcia dzienne, jak i wieczorne. Za dnia byłem tylko ja i parę innych istot, które czasami jednak się nie zjawiały, by pojawić się dopiero wieczorem. Zajęcia odbywające się później, były popularniejsze. Było więcej uczniów, pojawiał się tłum i brakowało miejsca w tej niewielkiej sali. Urian mówił, że nie muszę przychodzić, że ten materiał przerobiłem kilka godzin wcześniej. Ale ja musiałem.
Musiałem tu być. To było silniejsze ode mnie, nie byłem w stanie i nie chciałem zwalczać tego pragnienia. Chciałem je lepiej zrozumieć, by później wiedzieć jak sobie z tym poradzić. Co należałoby zrobić, lub czego powinienem uniknąć. Choć miałem wrażenie, że na unikanie czegokolwiek było zdecydowanie za późno.
Po pewnym czasie udało mi się spędzać z mężczyzną znacznie więcej czasu. Polubił mnie, a moje serce radowało się, gdy tylko wymówił moje imię. Wmawiałem sobie, że wtedy w jego głosie da się usłyszeć jakiekolwiek pokłady ciepła i sympatii. Wmawiałem to sobie, bo pragnąłem by faktycznie tak było. 
Wraz z upływem kolejnych dni, tygodni, miesięcy, moje uczucie się zmieniało. Ewoluowało. To już nie była zwykła fascynacja ucznia nauczycielem. To nie była fascynacja jego wiedzą, doświadczeniem. To już dawno minęło, choć wciąż szanowałem go jako mojego duchowego mentora. Doceniałem to, co chciał mi przekazać i słuchałem go uważnie, starając się zapamiętać każde słowo. Choć nie było to prostym zadaniem. Nie, gdy mój wzrok uciekał do jego ust, a umysł owładały myśli zupełnie niezwiązane z tematem przewodnim zajęć. Wprowadzało to chaos w mojej głowie, nie potrafiłem się na niczym skupić, wszystko leciało mi z rąk. Gdyby nie to, że siedziałem, najprawdopodobniej nie potrafiłbym utrzymać równowagi. 
Za każdym razem gdy go widziałem, moje serce zamierało. Gdy się odezwał, niekoniecznie do mnie, serce gnało jak szalone, pompowało krew tak szybko, że niekiedy miałem wrażenie, że moje żyły nie wytrzymają tego ciśnienia. Martwiłem się, że moje ciało w końcu tego nie wytrzyma, że coś we mnie pęknie, eksploduje. Miałem wrażenie, że to uczucie, które zaczęło kiełkować w głębi mojego serca, będzie moim końcem. Zniszczy mnie. A ja niczym ta ćma, lgnąłem do tego ognia, mając w głowie przerażającą wizję, jak bardzo destrukcyjnym będzie to doświadczenie.
Na moje szczęście, albo też i nieszczęście, mężczyzna niczego nie dostrzegał. Nie widział mojego spojrzenia, nie widział rumieńców, nie widział że przy nim brakuje mi słów. Wszyscy wiedzieli o moich uczuciach, nawet kiedy im tego nie mówiłem. Wszyscy, tylko nie on.
Z miłym uśmiechem, a przynajmniej starałem się, by tak wyglądał, pożegnałem Adriela. Jego życzenie powodzenia może okazać się przydatne. Oby okazało się przydatne.
- Zostaliśmy sami - powiedziałem podekscytowany, przysuwając krzesło bliżej Uriana. Pochyliłem się w jego kierunku, opierając ręce na stole. Postarałem się przyjąć nieco kuszącą pozę, by drow zwrócił na mnie uwagę. Zawiesił oko na moim ciele, zachwycił się tym jak aktualnie wyglądam. Bo starałem się dla niego.
Niestety jedynym efektem jaki osiągnąłem były intensywne rumieńce zażenowania, ogrzewające moje policzki. Nic więcej. Nawet jednego spojrzenia.
- Cieszę się, że masz takie chęci do nauki - wymamrotał Urian, przeglądając leżące przed nim notatki. Analizował przebieg dzisiejszego opętania, jakie postępy Ad zrobił w tym temacie. Wydąłem usta niezadowolony.
Dlaczego na ducha zwracał większą uwagę? Ba... Na niego to chociaż patrzył, gdy rozmawiali. Przy mnie siedział z nosem w papierach i uporządkowywał, coś zaznaczał, coś przepisał. Rzadko na mnie zerkał, zupełnie jakby mnie nie dostrzegał. Jakbym był elementem wystroju jego gabinetu. Ładnym elementem wystroju, dodajmy. Nawet bardzo. Więc tym bardziej... W czym byłem gorszy od Adriela?
Spojrzałem z zaskoczeniem na Uriana, który dłonią delikatnie pogładził moje włosy. Uśmiechał się przyjaźnie, a mnie zatrzymało się serce. Uwielbiałem jego uśmiech. Naprawdę żałowałem, że nie robił tego częściej.
- Wiem, że nie podobają ci się te próby. Są męczące i nigdy nie wiesz na co trafisz, ale idzie ci coraz lepiej - mówił, pokazując jak błędnie odczytał moją minę. Westchnąłem ciężko, przecierając dłonią twarz. Próbował mnie zmotywować, jednak efekt był nieco odwrotny - czułem się coraz większą rezygnację. Nie dość, że kolejna okazja na zbliżenie się do drowa spaliła na panewce, to jeszcze moim dzisiejszym zadaniem będzie kontrola snów. Jakbym miał mało własnych problemów, a jedynym zajęciem było gmeranie w głowach śpiących istot, które nie mogły się wybudzić. Nie, żebym uważał to za niepotrzebne czy mało szczytne, ale... Dlaczego teraz? Kiedy byliśmy sami?
- Nie możemy tego zrobić wieczorem? - jęknąłem żałośnie, niemalże pokładając się na stole. Może uda mi się wzbudzić w nim litość?
- Wieczorem przychodzi zbyt wiele osób, bym mógł cię czegokolwiek nauczyć. Dobrze o tym wiesz, Nemain.
Westchnąłem kolejny raz, nie odnajdując w sobie sił do dalszej sprzeczki. Miał rację, wieczorami nie był w stanie mnie nauczyć niczego o kontroli snów. Podniosłem się z ociąganiem i spojrzałem wyczekująco na starszego mężczyznę.
- Idź przodem, ja muszę dokończyć jeszcze jedną rzecz. Wybrałem dla ciebie prosty przypadek, więc zdążę dotrzeć nim opuścisz jej sny - powiedział Urian, machając na mnie dłonią, by zasygnalizować mi, że mam nie czekać. Poczułem się jak natrętna mucha, którą próbował odgonić. Nawet jeśli wiedziałem, że nie to miał na myśli. Po prostu znał mnie na tyle, by wiedzieć, że potrafiłbym się zaprzeć i czekać kilka godzin, rozpraszając go tym. A on chciał to skończyć jak najszybciej.
Mrucząc różne złorzeczenia pod nosem, wymyślając kolejne klątwy i kary dla istoty, która zakłóca tę chwilę, wyszedłem z gabinetu. Ruszyłem w kierunku pomieszczenia, które Aphis wykorzystał jako szpitalną salkę, gdzie leżały trudne przypadki, wymagające dłuższego czasu rehabilitacji. Albo też takie, które zapadły w głęboki sen i nie mogły się wybudzić, tworząc tym samym zagwozdki jednemu z najlepszych uzdrowicieli, jakich ta ziemia nosiła. Drogę pokonałem prychając i fukając na wszystkie istoty, które raczyły uśmiechać się do mnie. Ja im dam szczęście, kiedy byłem niezadowolony. To niegrzeczne tak się cieszyć, gdy moje serce usycha, bo nie jestem w stanie dotrzeć do obiektu moich westchnień. W żaden sposób. Co przebiję jeden mur, to natrafiam na kolejny. Grubszy, wyższy i z twardszego materiału.
Wszedłem do szpitalnego skrzydła i od razu skierowałem się do łóżka ukrytego za parawanem. Taką mieliśmy umowę z uzdrowicielem. Nie muszę mu informować, że się zjawiłem, ale on sam wybiera istoty, na których będziemy przeprowadzać moje lekcje. Żebyśmy przypadkiem nie zaatakowali kogoś, kto nie potrzebuje naszej pomocy i nie namieszali niepotrzebnie w jego umyśle. Kontrola snów była zbyt inwazyjnym zabiegiem, bym mógł uczyć się na istotach zdrowych. Choć czasami korciło mnie, by wedrzeć się do snów Uriana. Poznać go od zupełnie innej strony. Nie, żebym faktycznie był w stanie to zrobić. Uri był dla mnie zbyt potężny. Od razu by mnie wyczuł, a następnie ukarał za mój wybryk. Nie chciałem go do siebie zrazić. Za bardzo mi zależało.
Przyjrzałem się śpiącej dziewczynie. Mojej pacjentce - parsknąłem sarkastycznie. Wyglądała jak człowiek, nie dostrzegłem na niej żadnych cech sugerujących, że mogłaby przynależeć do innej rasy. Choć pozory niekiedy myliły. Ciemne włosy, sięgające podbródka okalały twarz w kształcie serca. Przez lekko uchylone, różowe usteczka wdychała powietrze. Przekrzywiłem lekko głowę, szukając ujęcia z delikatnie zmienionej perspektywy. Chyba mogłem uznać ją za ładną. Nie tak ładną jak ja, oczywiście. Ale przeniknięcie do jej snu nie będzie obrzydliwym doświadczeniem.
Ostatnim razem trafiłem do umysłu inkuba. Znalazłem się pośrodku orgii pełnej istot wszelkiego rodzaju. Demony, anioły, elfy, krasnoludy. Grubi, szczupli, ładni, brzydcy. Znaleźć można tam było wszystko, nawet zwierzęta. Spanikowałem, nie byłem w stanie wrócić, nie byłem w stanie zrobić nic. Patrzyłem tylko jak istoty podchodzą w moim kierunku. Nagie, śmierdzące wydzielinami z ich ciał. Uznały mnie za jednego z gości orgii. Na moje szczęście, Uri dostrzegł, że działo się coś złego. Wyciągnął mnie z jego umysłu, nim stało się najgorsze. Drżałem wtedy z przerażenia, a on objął mnie i trzymał blisko siebie, próbując uspokoić. Wykorzystałem sytuację, wczepiłem się mocno w niego i nie pozwoliłem mu się odsunąć. Pomogło mi w tym moje drżące z podekscytowania ciało i szybko bijące serce, które równie dobrze można było zinterpretować jako oznakę lęku. Było to najpiękniejszą chwilą w moim życiu. Po tym... Urian nigdy więcej mnie nie dotknął.
Naprawdę nie chciałem wykonywać tego zadania. Nie bez niego.
Przemieniłem się w kruka i stanąłem na poduszce, tuż obok głowy śniącej. W kruczej formie zdecydowanie łatwiej było mi podróżować. Zarówno między wymiarami, jak i wnikać do umysłów innych istot. Byłem wtedy mniejszy, łatwiej było się prześliznąć i nie potrzeba było wiele magii, by umiejętność zadziałała. Zwłaszcza, gdy magia ściśle powiązana była z magią krwi. Dlatego im mniejszy byłem, tym lepiej.
Wyciągnąłem przed siebie nóżkę i zacisnąłem mocno szpony na ramieniu dziewczyny, zagłębiając pazurki głęboko w jej skórze. Potrzebne było połączenie między nami, najlepiej stabilne. Na szczęście nie musiałem malować znaków runicznych krwią, nie miałem zamiaru ingerować w to, co zostało stworzone przez jej umysł. Musiałem pozbyć się tylko intruza, który był czynnikiem zewnętrznym. Szybka robota, prawda? Co mogłoby pójść nie tak.
Przymknąłem oczy i wymówiłem formułkę. Rozłożyłem skrzydła, czując jak na pióra napiera wiatr. Spadałem. Machnąłem kilka razy skrzydłami, stawiając opór powietrzu. Zrobiłem kilka kółek nad wyśnionym terytorium, przyglądając mu się uważnie. Rozeznanie się w terenie było jedną z najważniejszych czynności, które należy wykonać na samym początku. Zrobić w myślach mapę, zapamiętać najważniejsze punkty. Na wypadek, gdybym się zgubił.
Początkowe rozeznanie pomaga też w poznaniu pewnych schematów, którymi kierował się umysł. Tak jak tutaj. Jak daleko sięgnąć okiem, była woda, jakby cała planeta składała się w 99% z oceanów. Jednym procentem jest niewielka, zabudowana wysepka.
Skierowałem się w jej stronę, pozwalając, by moje ciało nabrało prędkości.
Wszystkie budynki na niej były jednakowe. Masywne bloki z szarego kamienia, przed którymi znajdowały się niewielkie parki z drzewami, których korony były idealnie okrągłe. Parki łączyły się ze sobą, sprawiając wrażenie, że podstawy budynków toną w zielonym morzu. Zrównałem się z linią drzew, zgrabnie przenikając między ich listowiem. Przycupnąłem na najniższej gałęzi, zniżając nieco głowę, by widzieć więcej.
Zakrakałem cicho, rejestrując, że ludzie w tym świecie nie posiadają twarzy. Są humanoidalną masą, okrytą szaro-burymi ciuchami. Zupełnie bez wyrazu. Znalezienie dziewczyny będzie nad wyraz proste. Zleciałem z gałęzi na ziemie i drepcząc koślawo, jak to ptaki miały w swej  naturze, ruszyłem przed siebie by zwiedzać. Będąc tak nisko mogłem dostrzec więcej szczegółów.
Niektóre z szarych budynków muśnięte były farbami różnego koloru. Jakby ktoś stanął przed budowlą i chlusnął na jedną ze ścian kubeł farby. Oznaczało to, że dziewczyna była w tym miejscu zbyt krótko, by nauczyć się kontroli nad wizją świata. To dobrze. Nawet bardzo dobrze. Ułatwiało to całą sprawę. Była jeszcze silna, nie została stłamszona przez senne wizje. Świat nie był idealny, nie był taki, jakim chciała by był. Była świadoma jego niedoskonałości, a co za tym idzie - była świadoma swojego stanu.
Uniosłem się niewysoko, starając się choć trochę przyspieszyć moje poruszanie się po terenie, który na pozór wydawał się maleńką wysepką. Rozglądałem się uważnie, starając się znaleźć tę jedną, jedyną istotkę, która powinna być barwna na tle wszechobecnej szarości. Zatrzymałem się nagle, a z mojego gardła wyrwało się radosny skrzek. Bingo!
Znalazłem kościół. Kościół na środku wysepki, będący elementem zupełnie nie pasującym do krajobrazu. Potężny, z drewna, kolorowym witrażem wstawionym w ramy okna. Przed kościołem ujrzałem Śniącą. Stała, przyglądając się miastu z przymrużonymi oczami. Po wykrzywionych w grymasie niezadowolenia ustach i ściągniętych do dołu brwiach, wnioskowałem, że nie podobało jej się to co widzi. Szkoda, że nie mogłem przybrać swojej prawdziwej formy. Wprowadziłbym nieco piękna do tego miejsca. Przydałoby się. Chociaż... Myślę, że nawet moja krucza postać jest zachwycająca
Podleciałem bliżej, znajdując idealne miejsce na głowie jednego z rzygaczy. Z drewna. Jednak nie miałem jak inaczej mógłbym określić głowę potwora, zdobiącą zakończenie dachowej rynny. Rynny, równie drewnianej, w świecie, gdzie najpewniej nie pada deszcz. Zerknąłem na otworzony pysk maszkary. Był szpetny, może nieco mniej niż sam Alan. Dobra, niech będę miły - Alan nie był szpetny. Zestawiając to oczywiście z tą podobizną. Jednak myślę, że taki drewniany gargulec również przypadłby do gusty Adrielowi. Twardy, stawiający opór, nie dający ciepła i nadziei na jakiekolwiek odwzajemnienie uczuć. Wypisz wymaluj Alan. Drewniany.
Gdyby tylko duch wiedział, zazdrościłby mi, że gargulca dosiadłem szybciej niż on. Zakrakałem głośno, radośnie. Nie omieszkam wspomnieć mu tego w liściku, który zostawię na szafeczce przy jego łóżku. Miła lektura przed snem. Najlepiej wiecznym.
Przysłoniłem dziób skrzydłami, gdy zwróciłem na siebie uwagę dziewczyny. Uniosła wysoko brwi, parskając śmiechem.
- Zdradziłeś się! Żaden ptak się tak nie zachowuje! - krzyknęła, wyciągając w moim kierunku rękę. Westchnąłem niezadowolony, przeklinając w duchu swoją głupotę. Zleciałem posłusznie z paskudnej ozdoby i usiadłem na przedramieniu dziewczyny, pilnując się, by nie zacisnąć za mocno pazurków. Przymknąłem oczy i zaburczałem cicho, gdy podrapała mnie po główce tuż pod dzióbkiem. Ta ludzka cholera znała mój słaby punkt już po kilku sekundach. Nawet Urian go nie zna, a przy nim najczęściej przebywam w kruczej formie. - Przyleciałeś z zewnątrz? Nie wyglądasz jak ten stwór, który mnie tu uwięził. Wyobrażasz sobie? Uwięził mnie w mojej własnej głowie!
- Co to za stwór? - zaskrzeczałem, przekrzywiając nieco główkę w odruchu niezrozumienia. Dziewczyna zaśmiała się ciepło, nie przestając gładzić dłonią moich ciemnych piór. Wiedziała po co tu jestem, to oszczędziło czasu na tłumaczenia. Jedną z rzeczy mogłem odhaczyć.
- Co za stwór? Konkretnie tamten - wskazała skinieniem głowy w kierunku kościoła, przed którym stał wysoki, postawny mężczyzna. Ciemny, umięśniony, przytłaczający. Długie, czerwone włosy zaplótł w warkocz. Rysy twarzy miał podłużne, ostre. Patrzył na nas złotymi oczyma, w których błyskały ogniki zadziorności. Jednym słowem - wyglądał jak demon najniższej klasy, który próbował zrobić coś większego, przerastającego jego możliwości. I o dziwo, udało mu się to.  - Łazi za mną od mojego pierwszego dnia pobytu w akademii. Uparciuch. Kiedy powiedziałam mu, że ma trzymać się ode mnie z daleka, postanowił mnie opętać. Nie sądziłam, ze demony to potrafią.
- Bo nie każdy potrafi, to trudna sztuka - mruknąłem, zastanawiając się jak mógłbym nakłonić nieznajomego do opuszczenia ciała dziewczyny. - Ej! Dupku! - krzyknąłem, zlatując z ramienia dziewczyny i podleciałem bliżej demona. Stanąłem przed nim, rozkraczając nieco nóżki i wypiąłem do przodu pierś, by wyglądać bardziej postawnie.
Mężczyzna spojrzał na mnie i uśmiechnął się krzywo, ironicznie. Wyprostował nieco sylwetkę i spojrzał na mnie z góry, próbując przytłoczyć mnie swoim wzrostem. Cholernie żałowałem, że stawiałem na oszczędność i nie przybyłem tu w mojej normalnej formie. Chociaż... Patrząc na wzrost rudego jegomościa, przerastał mnie o dwie głowy, nawet jeśli nie byłem krukiem.
- Bo co mi zrobisz, ptaszyno? - prychnął. podchodząc bliżej. Stanął stopą na moim ogonie, myśląc, że to przytrzyma mnie w miejscu. Ale mnie nic nie było w stanie zatrzymać. Nie kiedy byłem wściekły. Zaskrzeczałem głośno, ostrzegawczo i poderwałem się do lotu. Zignorowałem ból wyrywanych piór i wzniosłem się na wysokość głowy demona. Dziabnąłem go mocno w nos, raniąc dotkliwie, a gdy odruchowo przyłożył dłonie do twarzy, chcąc ochronić się przed kolejnym atakiem - zaczepiłem pazurki w jego włosy. Chwała wszystkim istotom, że był kudłaczem! Pociągnąłem go za sobą w kierunku kościoła.
Jak nie chciał po dobroci, wytargam go stąd siłą.
Dziewczyna chyba zrozumiała co chciałem uczynić, podbiegła do ciężkich wrót budowli i otworzyła je przede mną. Dzięki czemu z łatwością dostaliśmy się do środka. Podleciałem do misy ze święconą wodą, nie wypuszczając mojego zakładnika z pazurków. Gdy znaleźliśmy się przed nią, popchnąłem go do przodu, tak że pochylił się nad nią, i usiadłem na jego głowie, podskakując, by twarz zanurzyła się w wodzie.
- Wynocha! Ty padalcu! Podła kreaturo! Wszystko mi zniszczyłeś - skrzeczałem, z dziwną satysfakcją podtapiając demona w misce wody. Jak na razie działało, demon sparaliżowany wyśnioną świętością tego miejsca, nie stawiał oporu. Mogłem robić z nim co chciałem, a próbowałem go utopić. - Miałem mieć romantyczne popołudnie z Urianem. Ale nieeee... Bo po co! Bo zjawi się jeden niedorozwinięty gad I WSZYSTKO ZEPSUJE. Giń! Giń! Giń! Przez ciebie moja dupa się zestarzeje nim zrobię z niej użytek! No zdechnij żeś wreszcie!
Uspokoiłem się dopiero, gdy demon zaczął znikać. Dematerializował się, by powrócić do wymiaru rzeczywistego.
- Udało... Udało się? - zapytała dziewczyna niepewnie, na co ja zakrakałem radośnie, próbując wykonać taniec zwycięstwa, choć szło mi to pokracznie w tej formie. Na tyle niezdarnie, że zleciałem z misy i upadłbym, gdyby nie refleks Śniącej.
- To mój pierwszy sukces! - pochwaliłem się, poprawiając piórka, które powyginały się od nagłego upadku. Nie chciałem wyglądać źle po powrocie. W końcu czekał tam na mnie Urian.
Przymknąłem oczy, skupiając się na tym co mnie otacza. Próbowałem to od siebie odrzucić, wypchnąć się z tego świata, powtarzając w umyśle pewną formułkę, która tylko przyspieszała i ułatwiała ten proces. Poczułem wiatr, który poruszał moimi lotkami, przemieszczał się między nimi. Był ciepły, przyjemny. Zwiastował coś dobrego. Gdy ustał, uchyliłem powieki i ujrzałem... Śniącą.
- Nie wracasz? - zapytała mnie, kucając przede mną. Pacnęła mnie lekko palcem w dziób, jednak na tyle mocno, że mój łepek odchylił się nieco do tyłu.
- Próbowałem - prychnąłem, próbując skrzydłami odgonić natrętne dłonie dziewczyny. W końcu jednak pochwyciła mnie i uniosła przed swoją twarzą. - Próbowałem i... On... On zajął moje ciało pierwszy! Zostałem tam bez opieki! - zacząłem panikować, machając chaotycznie skrzydłami. Teraz to poczułem, niezwykle wyraźnie. Utraciłem połączenie z moim ciałem, ktoś mnie oderwał od dziewczyny! - Ta przeklęta gadzina, wyklęta z piekła zajęła moje ciało! Opętał mnie! - krzyczałem, wyrywając się z mocnego uścisku dłoni. On naprawdę to zrobił. Nie mogłem wrócić do domu. Do Uriana. On miał dostęp do moich wszelkich wspomnień, do moich myśli i pragnień. - Co jeśli to wykorzysta? Muszę tam wrócić. MUSZĘ. A jak się tam znajdę, to nakopię mu do tego paskudnego tyłka!
- Już, już, spokojnie - uspokajała mnie dziewczyna, przygryzając mocno wargi, by nie roześmiać się. Wyprostowała nieco ręce, trzymając mnie jak najdalej od swojego ciała i czekała cierpliwie, aż przestanę się szamotać z opętańczym skrzekiem. Gdy zabrakło mi sił, zawisłem bezwładnie w jej dłoniach i patrzyłem na nią ze zrezygnowaniem.
- Co jeśli Urian nie zauważy, że ja... To nie ja? - załkałem, ukrywając dzióbek w skrzydłach.
- Och... Biedactwo - westchnęła dziewczyna, przytulając mnie mocno do siebie. Gładziła delikatnie moje pióra, próbując dodać mi otuchy. - Na pewno się zorientuje. Zobaczysz. Ty wrócisz do siebie, a ja znów będę żywa. Wszystko się ułoży, na pewno - pocieszała mnie, a ja z każdym jej słowem traciłem wiarę na to, że cokolwiek się tu ułoży i skończy dobrze. Zaszlochałem głośniej, piskliwiej, wtulając się jednak w ciało nieznajomej. Chciałem wrócić. Chciałem by to Urian mnie teraz obejmował.
- Może... Na sam początek. Jestem Zoë - mówiła dalej, niosąc mnie gdzieś, w tylko jej znanym kierunku. Nawet mnie nie obchodziło gdzie mnie niosła, nie chciałem tu być. - I myślisz, że to dobry moment, by powiedzieć: witaj w moim świecie?
Parsknąłem cicho na to stwierdzenie, spoglądając na nią znad kruczych piórek. Poczułem się nieco lepiej. Ale tylko troszeczkę. W głównej mierze dlatego, że nie tkwiłem w tym bagnie sam.
W moim sercu zaczęła kiełkować nadzieja, że Urian zauważy, że coś jest nie tak. Choć marne były na to szanse, zważając na to, że drow nie zwracał na mnie większej uwagi niż na zwykłego podopiecznego. Zapewne nie znał moich zachowań i ten Parszywiec, podszywając się pode mnie, zamydli mu oczy. Bałem się, że moje obawy mogą stać się prawdą.

<Uri? Ja tak tu sobie siedzę w czyjejś głowie, w dziwnym świecie. Przydałaby mi się pomoc. Tak bardzo, bardzo :( >

Tarix - Poległem... (do Coral)(10.04.217 r.)

Westchnąłem ciężko, znów poirytowany. No nie ma co... wieczny kłopot z tymi kobietami. Zdążę oszaleć, osiwieć, a później wyłysieć zanim dobiję do trzydziestki... Jak nie Zoe włazi i robi rozpiździel, to Shi robi mi awanturę, a teraz jeszcze te... Wstałem jednak i poczłapałem w głąb pomieszczenia, żeby zobaczyć co też one takiego wykombinowały. A znając Yen to mogły wykombinować dość sporo. syrena niemal mnie dościgała jeśli o głupie pomysły szło.
- Czy wy mi możecie dać chwilę spokoju? Muszę... - no i urwałem zapominając co też ja takiego muszę.
- Podoba ci się? - zaszczebiotała Yen i teatralnym gestem wskazała mi Coral... Tak... Coral! Ale taką, jakiej jeszcze nie widziałem. 
Faktem było, że dziewczyna była bardzo ładna, a w mojej koszuli... no cóż kusa koszula i spory kawałek zgrabnych, odkrytych ud robiły swoje, ale teraz...
Sapnąłem coś bliżej nieokreślonego, przekrzywiając głowę i zwyczajnie się gapiąc! Bo do cholerki jasnej nie potrafiłbym się nie gapić! Moją słodką towarzyszkę ubrano w niezwykle skąpy strój, który więcej odkrywał niż zakrywał. To, co jednak znalazło się pod niedużymi paskami materiału dopowiadała sobie moja wyobraźnie, która właśnie działała na najwyższych obrotach. Moje oczęta badały każdy skrawek dziewczyny... Żadna wypukłość czy wcięcie nie umknęły mojej uwadze, a trzeba było przyznać, że było na co patrzeć. Zrobiło mi się przez to gorąco... dość bardzo gorąco... Oj co ja bym dał, żeby wstawić anielicę taką... w sytuacji z wczoraj... Och, tak. To była cudowna wizja...
Otrząsnąłem się jednak jakimś cudem, zmuszając do oderwania oczu od cudnego zjawiska i wzięcia głębokiego wdechu.
- Ładne... - wykrzesałem z siebie i odchrząknąłem, bo mój głos zabrzmiał jak pomruk.
- Ładne? Tylko ładne? - spytała syrena świdrując mnie wzrokiem. - Przecież widać, że ci się podoba - po tych słowach bardzo wymownie zjechała wzrokiem niżej.
- A ty to nie bądź taka mądra... - burknąłem i odwróciłem się, bo aż za dobrze poczułem nieprzyjemne pieczenie na policzkach. Miałem ogromną nadzieję, że Coral szczególik, który zauważyła Yen, umknął, bo wtedy to już całkowicie spłonąłbym ze wstydu. - P-po prostu ją ubierzcie w coś normalnego i ten... musimy iść... zajęcia mam i w ogóle... - warknąłem.
- Ha! - zaszczebiotała rudowłosa i podskoczyła, by po chwili objąć Coral radośnie. - Jesteś cudna!
- Ja? Ale... co ja takiego zrobiłam? - spytała anielica zerkając to na mnie to na nią.
- Wreszcie udało się zawstydzić naszego casanovę! - Yennefer była wręcz zachwycona. Nic dziwnego bo "polowała" na mnie już dość długi czas. Stawiała mnie w ogromie niezręcznych czy dwuznacznych sytuacji i za każdym razem wychodziłem z tego z twarzą. A wreszcie poległem... i to przed Coral. No pięknie wręcz.... Ja naprawdę chciałem żeby Coral dobrze o mnie myślała... mimo wszystkich moich jakże licznych wad, ale wszystko wokół pięknie się przeciwko mnie sprzymierzyło. No cóż... jakoś to przeżyję, chyba.
Zająłem się na powrót pozytywką. Można uznać, że lubiłem majsterkować. Jakoś tak... grzebanie w trybikach, sprężynkach, pokrętłach i milionie innych elementów mechanizmów mnie uspokajało i absorbowało. To znaczy kiedy nikt mi nie przerywał co chwilę. Tym razem na szczęście miałem spokój i dochodziły do mnie tylko strzępki rozmów trójki kobiet. Niezbyt mnie one w tej chwili interesowały.
- Ha! Udało się! - zawołałem zadowolony z siebie krótko przed tym, jak Coral, Samantha i Yennefer wreszcie skończyły grzebać w stertach tkanin.
Nakręciłem pozytywkę i postawiłem na stoliku, a już po chwili po pomieszczeniu rozeszła się śliczna, dźwięczna melodyjka. Wraz z tym jak tryby ruszyły wieczko otworzyło się, by ukazała się tańcząca w rytm muzyki syrenka o złotawym ogonie i jasnych włosach.
- O Boziu! Trix, jesteś cudotwórcą! Już myślałam, że nikt tego nie zrobi - ucieszyła się Sam.
- A pewnie, ze jestem! - wypiąłem dumnie pierś. - To jak, gotowa? - spytałem Coral, która wyglądała teraz jak najbardziej normalnie i na powrót uroczo w zwiewnej, szmaragdowej sukience na grubych ramiączkach, sięgającej nieco za kolana.
- No to mu się mniej podoba... mówiłam, żeby zostawić tamto - fuknęła Yen za co miałem ochotę ją pacnąć.
- A wręcz przeciwnie, bo w tamtym w życiu bym jej stąd nie wypuścił - burknąłem, co wywołało falę chichotu pod tytułem "zazdrosny jest jak nic".
Szybko rozliczyłem się z Sam i mogliśmy wreszcie wyjść.
- To... teraz idziesz na zajęcia? - spytała moja towarzyszka.
- Owszem. skoczymy do mnie, zostawimy zakupy i będę musiał na trochę zniknąć. Za jakieś dwie godziny powinienem być z powrotem o ile Fulbur mnie nie zatłucze - uśmiechnąłem się krzywo, bo zajęcia z żywą pochodnią należały do tych, które lubiłem najmniej. Już alchemia była lepsza... Choć tam mi się nudziło kiedy okazywało się, że trzeba zaparzyć kolejny naparek o działaniu taki, że aż żadnym...

<Ja wiem, że to aż o niczym xD Następne będzie bardziej pasjonujące, obiecuję. A ty masz nieco wolnego od mej osoby... Tylko wiesz, nie ciesz się tym za bardzo, dobrze? T^T >

niedziela, 28 lutego 2016

Coral - Lepszy rydz, niż nic... (do Tarixa)(10.04.217 r.)

Zapatrzyłam się w przestrzeń, zastanawiając się nad zadanym pytaniem. Czy jest coś, co potrafię robić? Coś specjalnego? Im bardziej się zastanawiałam, tym bardziej się przekonywałam, że jestem całkowicie… bezużyteczna. Wzięłam do buzi ostatni kęs słodkiej bułeczki i starłam wierzchem dłoni ser z brody. Elf nie jadł, jednak ze spokojem zaczął pogwizdywać. Widać było, że czuje się lepiej w miasteczkowym zgiełku, niż w jakiś wyludnionych miejscach. W końcu wstał, nie oczekując już ode mnie żadnej odpowiedzi i wskazał drogę za siebie.
- Powinniśmy znaleźć ci coś lepszego od tych łachmanów.
Kiwnęłam głową i wstałam. Świat nadal wydawał mi się nieco przejaskrawiony, jednak dało się to jakoś przeżyć. Szliśmy ramię w ramię. Rozglądałam się z zaciekawieniem dookoła. Wcześniej nie zdążyliśmy zwiedzić tej połowy Akademii. Wydawała się bardziej zaludniona, zewsząd dochodziły krzyki kupców i handlarzy.
- Myślę, że jeszcze dzisiaj zawitamy do szkoły po rozpiskę zajęć – Tarix starał się przekrzyczeć hałas, jednocześnie nie gubiąc się w tłumie – Jutro sam muszę pójść na lekcje, więc mógłbym ci wskazać, w jakich pomieszczeniach się one odbywają.
- Dobrze! – odkrzyknęłam, ale najprawdopodobniej mnie nie usłyszał. Popychani przez innych ludzi, wparowaliśmy do chłodnego sklepu, w którym we wszystkich zakamarkach były porozrzucane jakieś pudła z ubraniami.
- Jeszcze nieotwarte – odrzekł beznamiętnie jakiś głos zza lady. Czarnowłosa dziewczyna z głośnym sapnięciem położyła ciężkie pudło na blacie – Dzisiaj była dostawa, więc dopiero jutro będzie można kupować.
- Jest to sytuacja wyjątkowa – odezwał się elf. Jego głos nagle zmienił się ze znudzonego na… uwodzicielski? Szarooka sklepikarka spojrzała na niego podejrzanie, jednak widać było, że speszył ją nieco owym zachowaniem.
- Tarix. A co niby jest takiego wyjątkowego, że nie możesz poczekać do jutra?
Znała go? Spojrzałam zaskoczona na chłopaka, ten jednak nie zmienił swojej postawy. Ponownie zerknęłam na dziewczynę. Wyglądała nawet na młodszą ode mnie. Może także uczęszczała do Akademii?
- Dama, stojąca obok mnie dopiero co przyjechała do Akademii. Wypadałoby raczej, aby w swoim pierwszym dniu wyglądała olśniewająco, prawda? – puścił do mnie oko i podszedł do lady – Prawda, Sam?
Dziewczyna, Sam, zaczerwieniła się nieco pod wpływem spojrzenia elfa, bąknęła coś pod nosem i uciekła na zaplecze. Chłopak, zadowolony z siebie, odwrócił się w moją stronę i rzekł:
- Za chwilę coś dla ciebie znajdziemy.
- Skąd znasz tę dziewczynę? – wypaliłam nagle, w ogóle się nie zastanawiając, jak mogą zabrzmieć moje słowa. Elf poparł się plecami o blat i odpowiedział, uśmiechając się przy tym szarmancko:
- Zazdrosna? Chodziliśmy razem na zajęcia alchemii, dopóki mnie z nich nie wyrzucono – po chwili zastanowienia, dodał – Myślałaś już, na jakie zajęcia się zapiszesz?
Podrapałam się w lewę ramię, nieco pochmurniejąc. Nie mam zielonego pojęcia, jakie umiejętności mogę rozwijać albo czego chcę się nauczyć.
- Myślę, że coś związanego z malowaniem – odpowiedziałam cicho, jakbym się bała, że mnie wyśmieje. W końcu – nie jest to nic pożytecznego jak sztuka uzdrawiania czy choćby szermierka. Ku zaskoczeniu, Traix pokiwał głową i odrzekł:
- A więc sztuka tworzenia. Niezbyt dużo osób chodzi na te zajęcia, ze względu na specyfikę ich… prowadzenia – zaśmiał się pod nosem i nim pozwolił mi wypowiedzieć choćby słowo, także zniknął za drzwiami prowadzącymi do magazynu i zaczął o czymś rozmawiać z czarnowłosą dziewczyną. Zdążyłam usłyszeć, jak mówią o jakiś ocenach, kiedy nagle usłyszałam za plecami dźwięk dzwonka.
- Samantha! Mam to, o co prosiłaś! Mnóstwo perełek prosto z jeziora – rudowłosa dziewczyna zapiszczała radośnie, kładąc gwałtownie drobną skrzynkę na podłodze – Pamiętaj! Pięć miedziaków dla mnie!
Sam wybiegła zza zaplecza, nosząc w jednej ręce błyszczący materiał, a w drugiej brzęczący woreczek. Następnie zajrzała szybko do małej skrzyneczki i pokiwała z uznaniem głową:
- Rzeczywiście, mają idealny odcień. Dziękuję ci, Yen.
- Aj, nie ma sprawy! – dopiero teraz zauważyłam, jak rudowłosa jest skąpo ubrana. Można by powiedzieć, że w większość własne ciało osłania puklami kręconych włosów – A któż to jest?
Rozejrzałam się, zaskoczona, dookoła, chcąc wiedzieć, o kogo jej chodzi. Po chwili zrozumiałam, że patrzy wprost na mnie swoimi wielkimi, błyszczącymi oczyma.
-J-ja? – wydukałam, speszona. Ostatnio w kółko się czymś zawstydzałam – Mam na imię Coral…
- Och, jakie ładne imię! – wykrzyknęła, uśmiechając się promiennie – Przyszłaś kupić sobie jakiś ładny strój, prawda?
Nie czekając na moją odpowiedź, wzięła za jedną rękę mnie, a za drugą Samanthę i obie zaciągnęła nas na zaplecze. Tam kątem oka zdążyłam zobaczyć, jak Tarix męczy się z pozytywką z wyrytą, wielką literą S na wieczku. Spojrzał na nas nieco skonsternowany, jakbyśmy mu w czymś przeszkodziły. Yen wepchnęła mnie tuż za kotarę w indiańskie wzorki i już po chwili wetknęła mi jakiś strój do przymierzalni, mówiąc przy tym wesoło:
- Przymierz to! Jestem pewna, że ci się spodoba!
Niepewnie, wzięłam ubrania do ręki i rozłożyłam je obok siebie na niewielkim stołku. Krótkie pasma zielonego materiału miały zapewne zasłaniać górne partie ciała, a szmaragdowa, rozkloszowana spódniczka zapewne ledwie co przysłaniała... majtki.
- Nie ma mowy… - zaczęłam, próbując wydostać się z przymierzalni, jednak rudowłosa skwitowała to krótkim ,, Przymierzaj!” i stanęła mi na drodze wyjścia. Nie miałam pojęcia, dlaczego jej tak bardzo na tym zależało, jednak nie miałam zamiaru dać się tak łatwo w to ubrać.
- Może coś innego… - zaczęłam nieśmiało, jednak usłyszałam za kotarą tylko zirytowane burknięcie, co mnie od razu uciszyło. Na pewno w czymś takim nie wyjdę do ludzi… Ale przymierzyć chyba nie zaszkodzi. Ściągnęłam przydużą koszulę i zaczęłam męczyć się ze skomplikowanym strojem. Zanim zrozumiałam, jak się zapina owe paski na piersiach zajęło mi to dobre parę minut. Ze spódniczką nie było takich problemów, jednak chodzą w niej, nie mogłam pochylić się choćby o milimetr. W końcu wyjrzałam niemrawo za zasłony i spojrzałam na Yen. Ta rozpromieniła się na mój widok i zawołała:
- Sam! Chodź tutaj!
Samantha przyszła, ze śrubokrętem w jednej ręce, a rudowłosa pociągnęła mnie do przodu i teatralnym gestem na mnie wskazała:
- Mówiłaś, że nikt mojego dzieła nigdy nie założy. A widzisz! – triumfalnie uniosła brwi i zwróciła się w moją stronę – Podoba ci się?
- Ja… - nie chciałam skrzywdzić uczuć dziewczyny. Nie miałam pojęcia, jak jej odpowiedzieć. Jednak ona zamiast czekać na moją reakcję, ponownie zawołała:
- Tarix! Potrzebujemy tutaj męskiego oka!

< Tarix? c: Ciekawe, jak zareaguje na strój Coral xD >

Tarix - Nic wielkiego... Prawda? (do Coral)(10.04.217 r.)

Warknąłem gardłowo, zirytowany. No po prostu pięknie. Nie dość, że to cholerne ustrojstwo, które zbudowałem na zajęcia mechaniki to jeszcze właziła mi tu napalona demonica. 
Nie chciałem całkiem oblać zajęć, a miałem wręcz przejebane u Drudhona, no w końcu próbowałem go okraść i choć, zarobiłem po łbie, a co więcej nawet to, że odpracowałem swoje nie poprawiło mojej sytuacji. Starałem się więc dokończyć, co zaprojektowałem i być może dzięki temu nałapać kilka punktów. Czasami zdarzało się, że krasnolud doceniał czyjąś robotę i co złe wyparowywało mu z głowy. Miałem nadzieję, że i tym razem tak będzie. Do tego jednak musiałem skończyć naprawiać pozytywkę... 
Shihaya obrzuciła mnie takim spojrzeniem, jakby chciała mi na miejscu wypruć wnętrzności, albo nakarmić mnie moim własnym sercem. Chyba pierwszy raz była na mnie aż tak wściekła. Widać było, że naprawdę porządnie się zasadziła na Coral. W normalnych okolicznościach bym jej nie przeszkadzał, tylko, że... Chowająca się za futryną dziewczyna nie była pierwszą lepszą, które tu trafiały. Wiedziałem jak Shi traktuje swoje zabaweczki. Są cacy, póki nie zaczną jej nudzić. Wtedy przerzucała się na inny "kwiatek" i miała gdzieś co z jej byłym partnerem... czy raczej najczęściej partnerką.
- Wszystko musisz ukraść! - warknęła.
- Shi... czy ty zawsze musisz tylko i wyłącznie dupą myśleć? - spytałem w końcu, przerywając jej rozpoczynającą się tyradę, przy której znów nadużyłaby mnogości przekleństw, w które język demonów był bardzo bogaty. Tam nawet kurwę określali na czterdzieści różnych sposobów. - Coral jest moim gościem... Rozumiesz to w ogóle? Pomogłem jej, bo Liliope zamiast ściągnąć ją bliżej miasta pozwoliła jej znaleźć się w środku lasu. 
- I ona tu mieszka, z tobą? - spytała białowłosa dziewczyna, zerkając z zaciekawieniem na Coral.
- Tak, póki co tu mieszka, bo wczoraj zamiast szukać sobie mieszkania została przyciągnięta przez ciebie na imprezę - burknąłem. - A co do naszych relacji i wczorajszych zdarzeń, to nie, nie dobierałem się do niej i tobie też nie pozwolę, a teraz psik mi stąd, bo pracuję. - Wstałem i chwyciłem demonicę za rękę, żeby po chwili wywalić ją zwyczajnie za drzwi. 
Westchnąłem ciężko, słysząc jak jeszcze marudzi nawet mimo tego, że zamknąłem jej drzwi przed nosem.
- Tarix... co się wczoraj stało? - spytała Coral nieśmiało, czerwona jak buraczek, lekko się kuląc. 
- Nie stało się nic wielkiego - stwierdziłem i pozbierałem pozytywkę i narzędzia do niedużego pudełka, żeby odłożyć pracę jednak na później. - Nie masz się czym martwić.
- Ale... ona mówiła... A ja nic nie pamiętam - jęknęła.
- Po prostu się spiłaś, zachciało ci się tańczyć, a kiedy starałem się cię powstrzymać, bo ledwie na nogach się trzymałaś to... mnie pocałowałaś - wyjaśniłem. - Nic takiego, bo chwilę później wziąłem cię na ręce i przyniosłem do domu. Z resztą ledwie wyszliśmy z polany, a ty już spałaś, tyle. A teraz pasuje ci skombinować jakieś ubranie, które nieco więcej będzie zakrywać i przejdziemy się na targ. 
Zanim dziewczyna cokolwiek powiedziała zniknąłem w sypialni i zacząłem przeszukiwać kufer z ubraniami. Nie posiadałem co prawda damskich ubrań, ale nieco luźne, płócienne spodnie już owszem i miałem nadzieję, że dziewczynie będzie w nich w miarę wygodnie.
- Załóż to i wychodzimy - poinstruowałem.
Coral od razu posłuchała i niedługo później mogliśmy iść. Coral co prawda niezbyt dobrze znosiła jasne promienie słońca, bo mrużyła wciąż oczy i co jakiś czas unosiła dłoń do skroni, ale nie żaliła się. Z resztą wciąż ledwie na mnie spojrzała, a rumieniła się i peszyła nieco. Wiedziałem, że tak będzie, a nie chciałem, żeby powstał między nami ten niezręczny rodzaj dystansu, który wkrada się zawsze kiedy ktoś przekroczy pewną granicę, a szanse na pełen czułości finał są marne.
W pierwszej kolejności skierowaliśmy się do kramu piekarki. Widziałem, że dziewczyna zagryza usta ledwie poczuła zapach świeżego pieczywa.
- Smacznego - powiedziałem podając jej nadzianą białym serem i miodem drożdżową bułkę. 
- Dziękuję... - niemal jęknęła, by z wyraźną ulgą wgryźć się w ciasto, gdy tylko usiedliśmy na ławeczce obok. Starała się hamować, ale widać było, że jadła w pospiechu, starając się po prostu zaspokoić głód.
- Nie ma za co. - Podałem jej kolejną bułeczkę i zacząłem skubać swoją.
- Wszystko ci oddam. Co do miedziaka, obiecuję. - Coral była wyraźnie spięta. - Jak tylko znajdę pracę...
- Spokojnie. Nie musisz się spieszyć. Daleko mi do umierania z głodu, a skoro zaoferowałem ci pomoc to do chwili, aż staniesz jako tako na nogach. - Wstałem i otrzepałem spodnie z okruchów ciasta. - Musimy jeszcze kupić ci jakieś ubranie i ja niestety muszę zniknąć, bo mam zajęcia w podziemiach. Tobie też radzę się zastanowić czy chcesz rozwijać jakieś umiejętności. Czasem któryś z nauczycieli ma też robotę. Urian czasem potrzebuje zielska do swoich wywarów i eksperymentów, a nasz przewspaniały kowal szuka czeladnika... czyli innymi słowy kogoś od wszystkiego czego nie chce mu się robić. Od biedy możesz nawet pomagać Mathar w bidulu, ale pieniędzy z tego tyle co nic. Jest coś co umiesz robić? - zapytałem jeszcze, sięgając po torbę z resztą pieczywa, które miałem zamiar zabrać do domu.

<Coral? To co? Zakupy i pogadanka o nauczycielach? A później możemy na przykład iść na jakieś polowanko>

sobota, 27 lutego 2016

Winchester - Jeden warunek (do Gi)(11.04.217 r.)

Uniosłem jedną brew. Byłem naprawdę zmęczony i chciałem oddać się słodkiemu smaku narkotyku i zapomnieć o wszystkim. Kusiło mnie jednak by pójść za tą istotą i sprawdzić kim jest ta Ciotunia. Istnieje też możliwość, iż nikogo takiego nie ma i jest to zwyczajny podstęp. Nawet jeśli tak by było to nie jest najgorszy scenariusz. Postanowiłem więc nie stawiać oporu i poddać się mej nowej towarzyszce.
- Jest jeden warunek - moje słowa sprawiły, że istota szarpnęła mocniej za moją koszulkę. Uskoczyła i szybko znalazła się po jednej stronie po czym znowu powróciła na to samo miejsce.
- Warunek? - przekrzywiła małą główkę w prawą stronę pod dużym kątem.
- Tak, warunek. Chcę móc w każdej chwili wrócić.
- Ale po co wracać. Braciszkowi się spodoba. Gi obiecuje.
W odpowiedzi jedynie prychnąłem.
- Niech ci będzie Gi.
Istotka aż podskoczyła z radości. Zastanawiałem się skąd ją bierze. Ja sam byłem z niej wyssany. Przed ruszeniem w drogę starałem się zapytać jak najwięcej szczegółów. Pozwoliłoby mi to wrócić w to miejsce, uniknąć ewentualnego zagubienia w lesie, a także skróciłoby mój czas podróży powrotnej. Skupiłem swój wzrok na Gi, która była już kilka kroków przede mną.
- Dalej! - zawołała zadowolona. Ruszyłem więc za nią i pozwoliłem by nas kierowała. Podczas gdy szliśmy zadawała wiele pytań. Odpowiedziałem na tylko kilka, na niektóre nie znałem odpowiedzi gdyż poruszały tematy, które były mi obce. Słowa, które wymawiała słyszałem pierwszy raz. Starałem się by tego nie zauważyła, ale jeśli tak się stało to zwyczajnie się nie przejmowała i mówiła dalej.
- Daleko jeszcze? - spytałem.
- To już tuż tuż. Spokojnie braciszku. Bardzo niecierpliwy.
- Chętnie też bym coś przekąsił. - mruknąłem cicho pod nosem.

<Gi? Przepraszam że musiałaś tyle czekać i że takie krótkie ale się poprawię (: >

Gabriel - Chwila relaksu (do Oriabi)(10.04.217 r.)

Dzień, który dzisiaj przeżyłem, z pewnością zapadnie mi na długo w pamięci.
Zraz po powrocie do pokoju, ściągnąłem z siebie ubranie i napuściłem wody do wanny. Ciepły płyn lekko parował, przysłaniając moje lustro. Wrzuciłem do niego garść płatków suszonej lawendy, licząc na to, że pozbędę się z siebie zapachu krwi.
Woda otulała moje ciało, dając mu wytchnienie po dniu pełnym stresu. To przyjemne uczucie sprawiło, że stałem się senny. Moje powieki same się zamykały, gdy nagle do pomieszczenia wpadło coś wielkiego i białego. Z krzykiem wyskoczyłem z wanny, trzymając za broń jedynie drewnianą szczotkę do mycia pleców. Rozglądałem się nerwowo po łazience, gdy przed moimi oczami pojawił się Bielus. Odetchnąłem z wielką ulgą i z powrotem osunąłem się do wanny.
Zwierzak położył na szafeczce obok mnie kawałek papieru, uśmiechnąłem się do niego i pogładziłem po grzbiecie. Po chwili zwierzę odleciało.
 Zawartością listu okazały się podziękowania Oriabi oraz wytłumaczenie sytuacji, która doprowadziła do jej zranienia. Wybuchnąłem śmiechem, którego nie mogłem powstrzymać, do momentu, aż koleżanka z pokoju obok zapukała do drzwi z pytaniem czy wszystko okej. Z pewnością wyrobiłem sobie tym zachowaniem opinię dziwaka. Kto by pomyślał, że tym brutalnym i groźnym napastnikiem Oriabi okaże się zwykły korzeń.
Woda w wannie zaczęła się robić chłodna, więc wytarłem się ręcznikiem i udałem do łóżka. Niedawno zakupiłem na tutejszym rynku przedziwny (i niezbyt tani) sprzęt. Wyglądał jak wielki kwiat doczepiony do drewnianego pudełka. Sprzedawczyni zarzekała się, że po wsadzeniu na jego tarczę płyty, będzie sam z siebie śpiewać. Zaśmiałem się na jej stwierdzenie, lecz kupiłem tego magicznego śpiewaka. Po wyjściu z wanny postanowiłem sprawdzić czy słowa staruszki były prawdziwe. Wielkie, czarne koło powoli obracało się na tarczy pudełka, lecz nie było słychać żadnej melodii. Już miałem się poddać, gdy uprzytomniłem sobie, że drucik zakończony schyloną w stronę płyty igłą nie dotyka jej. Poprawiłem go. W moim pokoju zabrzmiała muzyka. Zachwyciłem się. Usypiany przez dźwięki pięknego utworu, zamknąłem swe oczy. Postanowiłem, że napisze jutro Oriabi list z miejscem naszego  następnego spotkania.

Holder - Wędrówka (11.04.217 r.)

Kilka godzin marszu naprawdę potrafi dać się we znaki. Przekonałem się o tym dość dobrze, kiedy sam zdecydowałem się na wędrówkę w niewiadomą. Analizując sytuację, w której się znalazłem – chyba każdy zrobiłby to samo. 
Trzy godziny wcześniej obudziłem się na przeogromnej polanie. Może nie byłoby to aż takim drastycznym przeżyciem, gdyby nie fakt, że byłem tam całkiem sam i kompletnie nic nie pamiętałem. Tyle dobrze, że nie byłem nagi ani specjalnie... uszkodzony. Tak, to dobre słowo. Wracając do tematu – pierwszym co zobaczyłem po przebudzeniu, było piękne błękitne niebo. Nie przyznałbym tego na głos, ale właśnie takie było. Nigdy wcześniej nie przyglądałem się niczemu z takim zachwytem. Po chwili wyrwałem się z zamyślenia i zacząłem szybko oddychać. Podniosłem się do siadu, ale był to zbyt gwałtowny ruch i już po chwili znów leżałem na soczyście zielonej trawie. Dopiero wtedy poczułem dyskomfort w okolicach lewego żebra i prawdopodobnie wcale bym się tym nie przejął, gdyby nie to, że spowodowany był dość głęboką raną ciętą. 
Powoli podniosłem się do pozycji stojącej i podszedłem do pobliskiego drzewa. Oparłem się o nie czołem i ostrożnie odciągnąłem materiał koszuli od krwawiącego cięcia. Zasyczałem z bólu, a moje czoło zrosiły krople potu. Byłem cholernie zdziwiony, że nie odczuwałem tej rany przez kilka minut, podczas których obserwowałem niebo. Wydawało mi się to co najmniej dziwne, ale stwierdziłem, że to nie był doby czas na rozmyślanie o tym. 
Rozejrzałem się dookoła z nadzieją, że jednak znajdę tu jakąkolwiek pomoc. Już po chwili wiedziałem, że mogę liczyć tylko na siebie. Polanę z każdej strony otaczały wysokie drzewa, które mocno ograniczały widoczność. Moja chęć przeżycia przezwyciężała w tamtym momencie wszystko, więc bez większego namysłu wspiąłem się na najbliższe drzewo. Co kilkanaście centymetrów musiałem robić przerwę „na oddech”, bo rana w boku naprawdę dawała mi się we znaki. Po około dziesięciu minutach znajdowałem się już w miejscu, z którego doskonale mogłem widzieć całą okolicę. W odległości kilku kilometrów ode mnie widniało ogromne pasmo gór, a tuż zza niego wyłaniał się dym. Wydawało mi się, że jego początek musiał mieć miejsce w jakimś mieście, więc postanowiłem ruszyć w tamtym kierunku. W duchu błagałem, bym chociaż dożył przejścia połowy wyznaczonej przeze mnie trasy. 
Kiedy moje stopy dotknęły ziemi, postanowiłem, że bez jakiegokolwiek opatrunku nie mam szans na przeżycie, w efekcie czego już po chwili rozrywałem górną część mojego ubrania. Zwinąłem kawałek koszuli w gruby pas, po czym obwiązałem się nim w miejscu rany, żeby choć trochę zatrzymać krwawienie. Musiałem żyć.
Z tą myślą ruszyłem w obranym wcześniej kierunku. Słońce przyjemnie ogrzewało moją nagą skórę, więc nie miałem problemu z powodu braku okrycia. Nad moją głową co jakiś czas przelatywały ogromne stworzenia, podejrzewam, że mogły to być smoki. Nie poświęcałem im uwagi – ważniejszy w tym momencie byłem ja, to chyba oczywiste. Byłem głodny, zmęczony i spragniony, a perspektywa spędzenia tak kolejnych kilku godzin nie nastrajała mnie pozytywnie. 
Postanowiłem skupić się na otaczającym mnie świecie, aby choć na moment zapomnieć o bólu.
Głupia gleba. Głupia trawa. Głupie drzewo. Głupi kamyk. Głupia lipa, sosna czy ktokolwiek tam wie co to.
Trochę pomogło, ale efekt nie był trwały. Ból niemiłosiernie atakował moje ciało co kilkanaście sekund. W pewnych chwilach byłem w stanie błagać o zakończenie tego koszmaru, ale wiedziałem, że mam jeszcze szansę. Przebycie gór okazało się nieco trudniejsze niż sobie wyobrażałem, ale przynajmniej byłem stuprocentowo przekonany, że moja tułaczka ma sens. Dotarłszy na drugą stronę pasma, zrobiłem sobie krótką przerwę na rozeznanie się w sytuacji. Widok działał pozytywnie na rokowania dotyczące mojego ewentualnego przeżycia. Niedaleko znajdowało się ogromne jezioro, a ciut za nim dumnie prezentowało się ogromne miasto. Miałem ochotę skakać ze szczęścia. Zamiast tego po prostu ruszyłem dalej.
Słaniałem się na nogach ze zmęczenia, ale radość, jaka ogarnęła moje ciało przez dotarcie do jeziora okazała się nader orzeźwiającą. Wtedy już naprawdę nie obchodziło mnie nic. Doczołgałem się do brzegu jeziora, złożyłem ręce na kształt miseczki i włożyłem je do wody. Już po chwili łapczywie piłem napój. Ogromna ulga spłynęła na moje ciało, kiedy woda nawilżała wysuszone do granic możliwości gardło. Przymknąłem oczy i na moment położyłem głowę na ziemi. Powoli wdychałem i wydychałem powietrze. Starałem się uspokoić szalejący organizm, co powoli przynosiło skutki. Sprawdziłem opatrunek, który już od dawna nadawał się do wymiany. Krew przesączyła się przez materiał i zabarwiła go na (nieprzyjemnie) czerwony kolor. Powtarzałem sobie w myślach, że to nic. Że dam radę. Zeskanowałem wzrokiem drogę dzielącą mnie od wspomnianego wcześniej miasta. Z moich obliczeń wynikło, że miałem przed sobą około pół godziny szybkiego marszu i z całą pewnością dotarłbym do miasta jeszcze przed ewentualnym zgonem. Wziąłem ostatni łyk wody i – z dozą ociągania – podniosłem się do pozycji stojącej. Czym bliżej miasta byłem, tym więcej osób mijałem. Osób, to chyba złe słowo. Oni byli... Inni. Może i wykazałem się skrajnym idiotyzmem, ale po raz kolejny odpuściłem sobie rozmyślania na ich temat. Skupiłem się na moim – już ledwo wyczuwalnym – oddechu. 
Minąłem kilka budynków, ale za cel obrałem sobie tylko ten jeden. Miałem wrażenie, że coś mnie do niego przyciągało. Robił największe wrażenie.
Ostatkiem sił dotarłem do wrót. Były zamknięte. Nie wiem czego się spodziewałem. Chciałem być silny, ale już po chwili moje nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłem na kolana. Masywne drzwi lekko się uchyliły. Nie dałem rady unieść wzroku. Z zamkniętymi oczyma czekałem na cud.
- Co tu robisz? – usłyszałem nad sobą głos.
- Ja-a... – zanim zdążyłem wydukać coś konkretnego, moje oczy zasnuła ciemność.

(ktokolwiek?)

Coral - Drobna amnezja...(10.04.217 r.)

Otworzyłam delikatnie powieki, by natychmiast je zamknąć z powrotem. Jasność panująca w pokoju zdawała się dochodzić zewsząd i nie pozwalała choćby na najmniejsze zerknięcie. Gdzie ja jestem? Co się stało? I dlaczego moją głowę rozsadza od środka niemiłosierny ból? Te wszystkie pytania nachodziły na siebie, tworząc skomplikowany mętlik. Leżałam, przykryta gorącym kocem, z półprzymkniętymi oczyma, zastanawiając się, co robić. Chyba jestem w domu Tarixa… Wyczuwałam dookoła aury różnorakich przedmiotów. Wątpię, aby ktoś jeszcze miał podobne składowisko we własnym mieszkaniu. Po pewnym czasie bezczynnego leżenia, postanowiłam jednak wstać. O zgrozo, każdy mięsień mojego ciała zdawał się wziąć przykład z mojej głowy… Rozpocząć wojnę przeciwko mnie.
- Aj… - złapałam się za komodę, jednocześnie zwalając z niej parę zardzewiałych dzwoneczków, które z hukiem odbiły się od ziemi. Obraz przed moimi oczyma kręcił się jak zwariowany, a ja starałam się za wszelką cenę nie przewrócić. Powoli, lecz skutecznie nie tylko odzyskiwałam równowagę, lecz także fragmenty wspomnień… Budynek internatu. Polana. Beczki z… piwem? Czy ja coś piłam? Czy tak właśnie wygląda kac? Niestety, im bardziej próbowałam się skupić na odzyskiwaniu pamięci, tym głowa coraz bardziej pulsowała. Ostatecznie poddałam się i ciężkim krokiem ruszyłam w stronę salonu. Zastałam tam elfa, który chyba od jakiegoś czasu także nie spał. Zwrócił głowę w moją stronę i zaśmiał się głośno:
- No, nie spodziewałem się takiego widoku.
Chciałam jakoś odpowiedź, jednak zamiast tego poczułam jak policzki zaczynają mnie palić. Spuściłam głowę i poczłapałam do łazienki. I tam także przeżyłam lekki szok – moje włosy, zazwyczaj naturalnie ładnie ułożone, tym razem były powykręcane w najróżniejsze strony świata. Pod oczami, które były delikatnie przekrwione, miałam sine wory, a skóra zdawała się dorównywać bladości wampirom. Szybko przemyłam twarz i weszłam pod prysznic. Dzięki letniej wodzie poczułam się nieco lepiej, jednak tępy ból z tyłu głowy pozostawał. Wytarłam się ręcznikiem, którego użyłam dwa wieczory temu i założyłam na siebie pożyczoną koszulę. Mimo, że mocno zużyta, zdawała się milion razy lepsza od mojej sukienki (która przez ostatnie dni wiele przeżyła). Wyszłam z łazienki, rozglądając się za elfem. Ten coś majstrował przy małym urządzeniu, które mocno błyszczało. Wyglądało jak szklana pozytywka. Podeszłam na palcach, najciszej jak mogłam (co bywa trudne, kiedy ledwo co potrafisz ustać na nogach) i zajrzałam zza jego ramienia. Rzeczywiście, ów mechanizm był pozytywką stworzoną ze szkła. Można było obejrzeć, jak jest zbudowany w środku.
- Staram się to naprawić - odezwał się Tarix, nie odwracając wzroku z różnych malutkich kół zębatych oraz sprężynek - Ale to coś się uparło i nie daje za wygraną.
Usiadłam koło niego, podkulając nogi pod brodę. Byłam ciekawa, jaką melodię może grać urządzenie tak ładnie skonstruowane. Dopiero teraz zauważyłam, że ma namalowane na wieczku białą farbą drobne śnieżynki. Poczekam, aż skończy. Potem wysłucham muzyki, a następnie zapytam się… co takiego się wczoraj wydarzyło. Ta luka w pamięci męczyła mnie, niczym natrętny komar. Chłopak jednak nie zachowywał się tak, jakby wczoraj zdarzyło się coś… dziwnego, co mnie nieco uspokoiło. Trochę czasu minęło, elf co chwila to kręcił coś przy mechanizmie pozytywki, to szukał po pokoju różnych narzędzi o odpowiednich wymiarach. Nim się obejrzałam, słońce stanęło w zenicie, a mi zaczęło co chwila burczeć w brzuchu. Za którymś razem, kiedy żołądek domagał się jedzenia, elf rzucił pod nosem:
- Idź po coś, bo mnie rozpraszasz.
Wstałam niemrawo i poszłam w stronę kuchni. Kiedy otworzyłam prowizoryczną lodówkę, zastałam pustkę, na której widok mój brzuch zagrał dwa razy głośniej. Nie powinnam nadużywać jego gościnności, lecz była to sytuacja wyjątkowa.
- Ale tutaj nic nie ma… - zawołałam.
- No to wyjdź i coś kup! - może i nie był jeszcze zirytowany, ale było blisko. Początkowo miałam taki zamiar, jednak szybko zorientowałam się… że nie mam za co kupić choćby kromki chleba. A dodatkowo nie wypada wychodzić na ulicę w samej koszuli. Zajrzałam do Tarixa, ale on wciąż majstrował, wyrzucając przy tym pod nosem niezrozumiałe słowa. I co ja mam teraz zrobić? Głowa ponownie zaczęła upominać się o moją uwagę. Zaczęłam pocierać delikatnie opuszkami palców skronie, kiedy nagle ktoś wparował do domu.
-Trix! – zaszczebiotała białowłosa demonica, siadając koło niego gwałtownie, opierając się ramionami o tył kanapy - Przechodziłam obok i stwierdziłam, że zajrzę do ciebie.
- Cicho bądź. Nie widzisz, że jestem zajęty- wymruczał pod nosem, nadal ze wzrokiem skupionym na przedmiocie - Muszę to do jutra naprawić, bo jak nie…
Dziewczyna już w połowie przestała go słuchać. A ja przyglądałam się im zza rogu drzwi. Czy każdy bez problemu wchodzi do jego domu? Nagle oczy demonicy skierowały się wprost w moją stronę. Rozszerzyły się delikatnie, po czym mocno ściągnęła brwi.
- A więc to tak… - wysyczała. Uśmiech nie schodził z jej twarzy, jednak stracił ze swej wesołości. Pozostawałam na swoim miejscu, lekko się obawiając dalszej reakcji dziewczyny. Czemu tak nagle zmieniło się jej zachowanie?
- Początkowo mnie odprawiasz, a potem sam wykorzystujesz sytuację? - zwróciła twarz w stronę elfa, który spojrzał na nią zaskoczony - Widziałam jak obściskujesz się z nią na imprezie, ale nie podejrzewałam, że zabierzesz ją do domu, po tym jak dałam ci do zrozumienia…
Poczułam, jak żołądek zamienia się w kamień, a policzki zaczynają się czerwienić. Przecież… przecież ja nic takiego nie pamiętam!

< Tarix? Dziewczyna chyba za bardzo zagalopowała się w swoich wyobrażeniach xD >

Adriel - Nieumarli (do Allari)(09.04.217 r.)

Ruszyłem do podziemi, wciąż zastanawiając się co też się działo z Alanem. Gdyby nie fakt, że Hatsar miewał nawyk surowego karania tych, którzy opuszczali jego zajęcia, nie, żeby same zajęcia były przeważnie mniej bolesne, to pewnie teraz dyskretnie podglądałbym gargulca. A przynajmniej miałem ogromną ochotę to robić. Dowiedzieć się już teraz co go tak zdenerwowało. Musiałem jednak poczekać, niestety.
Moje rozmyślania przerwał widok dziewczyny... Tej samej nieumarłej elfki, którą widziałem pod domem Alana. Ukłucie zazdrości i rozdrażnienia z wtedy od razu przebiegły przeze mnie nieprzyjemną falą. Nie potrafiłem nad tym zapanować nawet, jeżeli od tamtej chwili sporo się zmieniło. Choćby to, że Alan przestał mnie od siebie odpychać. Poza tym sama dziewczyna nie zrobiła nic ani mnie, ani mojemu słodkiemu, przyszłemu kochasiowi. Mimo to zazdrość tliła się we mnie dalej.
- Co ty tu robisz? - spytałem nie starając się nawet ukryć chłodu i niechęci, które pobrzmiewały w moim głosie. Z tym, że kiedy słowa już padły zdałem sobie sprawę z tego jak dziecinne jest moje zachowanie. Zrobiło mi się... dziwnie głupio. W końcu duchy nie traktowało się przeważnie lepiej niż nieumarłych. Wielu uważało, że martwiak to martwiak, bez względu na to, która część jednak imituje życie.
- Szukam Hatsara. Wiesz może gdzie go znajdę? - spytała dziewczyna, widocznie chowając swoją dumę i niezależność do kieszeni.
- Tak, właśnie sam do niego idę. Zaprowadzę cię - rzuciłem i ruszyłem odpowiednią ścieżką.
- Jeżeli chodzi o tamto... to... - zaczęła najwidoczniej gnana potrzebą wyjaśnienia mi, że nie miała złych zamiarów. Wiedziałem to przecież... Czułem. Z tym, że... no właśnie. To ja powinienem się wytłumaczyć.
- Wiem, że nic złego nie zrobiłaś - przerwałem jej. - I to nie tak, że mam coś do ciebie, czy tobie podobnych. Sam jestem w końcu martwy, więc raczej czepianie się kogoś w dość podobnej sytuacji byłoby naprawdę nie na miejscu. Powiedzmy po prostu, że byłem wtedy w złym nastroju... A do tego byłem wściekły na Alana... Tobie się oberwało, za co przepraszam.
Dziewczyna przystanęła patrząc na mnie zaskoczona. Jej mina sprawiła, że automatycznie się u śmiechnąłem.
- Co, nie przywykłaś do uprzejmości? - zaśmiałem się. - No to się przyzwyczaj, bo zdarzają się tutaj całkiem przyjemne i miłe. Nie, żebym ja do takich należał, ale zdarza mi się. 
Ruszyliśmy dalej. Dziewczyna zerkała gdzieś w bok, lekko jakby zakłopotana. I dobrze. Niech się przyzwyczaja, że tutaj jednak wszystko jest nieco inne. Tutaj jakimś dziwnym trafem udawało się różnym istotom wpasować i znaleźć swoje miejsce. Owszem, niektórzy wracali do swoich domów kiedy uznali, że ich wiedza jest wystarczająca, ale spora część tu zostawała, sprawiając, że świat się rozrastał. Każda osoba, która postanowiła zostać tu na stałe powiększała to miejsce o klika cennych cegiełek.
- A i mała rada na przyszłość odnośnie kontaktów z innymi. Żywi nie lubią jak ich pytać o śmierć. Wiesz... brzmi to jakbyś miała ochotę komuś flaki wypruć. Z tego tytułu u mnie włączył się mechanizm obronny, a kto inny może zachcieć skrócić cię o głowę - ledwie skończyłem mówić, a stanęliśmy przed wrotami do pieczary, w której urzędował Hatsar. 
Weszliśmy oboje do środka, a mnie znów uderzyła wręcz mnogość dusz, które przewijały się w te i z powrotem. Nie miałem pojęcia czy moja towarzyszka również ich widzi, ale spojrzała na mistrza czarnej magii zdecydowanie sceptycznie, bo ten właśnie prowadził zażarty wykład... dla duchów, bo nikogo innego i bardziej materialnego w pomieszczeniu nie było.
- Radzę uzbroić się w cierpliwość - szepnąłem do niej, bo Hatsar był jednym z najtrudniejszych duchów Akademii, jeśli szło o stopień porozumienia się. 
- O! Adriel! Cóż za zaszczyt, że zdecydowałeś się nie spóźnić - zaczął kościsty mężczyzna, podchodząc do mnie. Po grocie rozległ się stukot drzewca jego kosy. 
- Gdzieżbym śmiał - rzuciłem w odpowiedzi.
- Zaraz przestanie ci by do śmiechu, dziecko, oj przestanie. Nowa poczeka, rozgości się - zwrócił się do nieumarłej. - Zaraz podejdę i będzie mogła zadać pytania.
Ruszyłem niechętnie za mężczyzną, wiedząc co mnie czeka. Zanim się obejrzałem poczułem intensywny żar na ramieniu. W pierwszym odruchu chciałem mignąć, ale powstrzymałem się, wiedząc, że będzie tylko gorzej.
- Trzyma stabilną postać! - burknął nauczyciel. - Jako duch będzie znów niewidzialny, będzie znów niczym. Pamiętaj, dziecko. 
- Tia... - syknąłem czując przeszywający ból i ze wszystkich sił starając się nie zniknąć.  Rozpłynięcie się w powietrzy było po prostu naturalnym odruchem obronnym kiedy cokolwiek chciało uszkodzić moje fizyczne ja. Problem był taki, że musiałem ćwiczyć nad utrzymywaniem fizyczności, bo właśnie ból czy silniejsze emocje potrafiły utrudnić mi utrzymanie jednego stanu skupienia lub wręcz przeciwnie wrzucały mnie w jeden, który niezbyt mi pasował i tyle z tego było.

<Allari? Ja cierpię, to ty możesz sobie uciąć pogawędkę z mistrzem>

Dean Holder

Personalia: Dean Holder - woli, kiedy ludzie zwracają się do niego po nazwisku
Rasa: Człowiek
Wiek: 19 lat
Członkowie rodziny: Brak. Dean jest sierotą, nie ma informacji dotyczących jego krewnych. 
Zdolności: Wskrzeszanie martwych, hipnotyczne spojrzenia (ponoć działa tylko na płeć męską).
Zajęcie:
Miejsce zamieszkania:
Cechy charakteru: Dean jest niezłą wredotą, dość często bywa nieprzyjemny względem innych. Miewa też "przebłyski bycia miłym, a przynajmniej znośnym", ale nie są one częstym zjawiskiem. Jest osobą o stalowych nerwach, ale każdemu kiedyś kończy się cierpliwość. W takim wypadku, naprawdę nie chciałbyś znaleźć się w pobliżu tej tykającej bomby. Jest okropnie zapominalski i leniwy, przez co zaniedbuje wiele spraw. Chłopak bardzo często wykazuje się nadpobudliwością i – zazwyczaj – nieuzasadnioną zazdrością. Pomimo wszystkich wypisanych powyżej cech, Holder jest dość nieśmiały w kontaktach z osobami, którymi jest... „zainteresowany”.
Aparycja i warunki fizyczne: Dean to dość wysoki, umięśniony blondyn. Nie jest gruby, ale nie można umieścić go w kategorii "przeraźliwie chudy". Ma niewielką bliznę na lewym obojczyku. Prawdopodobnie nadział się na jakieś ostre narzędzie i została mu po tym pamiątka. Ma na ciele tylko jeden pieprzyk, który jest umiejscowiony na jego prawym nadgarstku. Cechują go dość ostre rysy twarzy i czekoladowo-brązowe oczy.
Historia: Dean praktycznie nic o sobie nie wie. Pewnego ranka obudził się sam na ogromnej polanie. Nie pamięta niczego sprzed pobudki. Po kilkugodzinnej tułaczce dotarł do bram akademii. Nie czuje się najlepiej, ale ma nadzieję, że znajdzie pomoc ze strony mieszkańców budynku i liczy na odzyskanie choć części wspomnień.
Relacje społeczne: Aktualnie Holder jest samotnikiem. Nie ma praktycznie nikogo.
Inne informacje: Dean uwielbia uczyć się innych języków i grać na skrzypcach. Ciągle stara się rozwijać swoje umiejętności. Chciałby mieć kota, ale nie pozwala mu na to alergia na kocią sierść. Jego słabością jest czekolada, ale nikt o tym nie wie, więc ciiii, zachowajmy to w sekrecie. Irytuje go (prawie) wszystko. Od uśmiechających się ludzi, aż do mlaskania i wydawania innych, niepotrzebnych dźwięków.
Opiekun: Insolent

Allari - Niespodzianki Podziemia (do Adriela)(09.04.217 r.)

Szybkim krokiem opuściłam bibliotekę i skierowałam się na niższe piętro. Podziemia, tak? Słyszałam o tym miejscu, ale jakoś nie ciągnęło mnie do tego mrocznego zakątka. Podobno pełno tam ruin, a jeden nieostrożny krok może spowodować, że zaczniesz pływać w lawie i dołączysz do Akademii jako niesforny duszek.
Gdy w końcu dotarłam na parter, przedarłam się obojętnie przez tłum rozmaitych istot i skręciłam w najbliższy, w miarę pusty korytarz. Im mniej ludzi wokół, tym lepiej. W końcu trafiłam na bramę prowadzącą do Podziemia. Zbiegłam w dół, aż w końcu wypadłam na mały placyk. Rozejrzałam się, zaintrygowana podziemnym życiem. Wygląda to trochę jak zrujnowane miasto. Ciekawe co takiego zdarzyło się w przeszłości, że teraz tak wygląda. I dlaczego Liliope nie przywróciła go do 'normalnego' stanu? Z jej mocą coś takiego powinno być dość proste...
Ruszyłam przed siebie jedną z dwóch ścieżek otaczających jezioro lawy. Zatrzymałam się raptownie, widząc jak jakaś postać nieopodal zarzuca wędkę w sam środek ognia. Ku mojemu zdumieniu, sprzęt nie zaczął płonąć. Gdy wytężyłam wzrok, dostrzegłam jak gdzieś na środku zbiornika wyskakuje na powierzchnię czarna ryba. Nie... czy aby na pewno? Ryba w lawie? Chyba naprawdę zaczynam wariować.
Znów ruszyłam przed siebie, ale po chwili znów musiałam się zatrzymać, natrafiając na rozwidlenie drug. No pięknie. Gdzie teraz? Nie mam zamiaru błąkać się wieczność w takim miejscu. Rozejrzałam się, ale nie dostrzegłam żywej duszy. Wróciłam do miejsca w którym widziałam jakąś osobę łowiącą 'ryby'. Na szczęście nadal tam siedział.
- Przepraszam...
Postać odwróciła się do mnie i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że to nieumarły. Szara skóra, puste, martwe spojrzenie i obojętność która zawsze gości na twarzy istoty. Nie słyszałam też bijącego serca, jedynie jego cichy oddech i dziwny plusk lawy.
- Wiesz może gdzie znajdę Uriana Ik'Ramaj?
Nieumarły wpatrywał się we mnie przez chwilę w zamyśleniu.
- Idź prosto tą drogą, a na rozwidleniu skręć w lewo... - nadal wyglądał na nieco zamyślonego.
- Dzięki - rzuciłam i szybkim krokiem oddaliłam się od nieznajomego.
Zerknęłam za siebie, po raz ostatni lustrując jego szczupłą, wysoką sylwetkę, powoli ginącą w mroku. To pierwszy nieumarły jakiego spotkałam w obrębach Akademii. Odnoszę wrażenie, że spotkanie przedstawiciela mojej rasy będzie niezwykle rzadkim zjawiskiem. Może i jest to miejsce tolerujące każdą nację, ale nie zmienia to faktu, że nikt za nami nie przepada.
W tych czasach nekromancja nie jest tak popularna jak zaledwie kilkanaście la temu. Jest nas zatem o wiele mniej, zwłaszcza, że istnieją grupy specjalizujące się w tępieniu moich pobratymców. A nawet jeśli byłoby nas więcej, większość woli samotność i w pełni to rozumiem. Po co znosić męki 'życia' w tłumie, skoro można robić co ci się żywnie podoba, bez jakichkolwiek ograniczeń? Jeśli ktoś chce, może nauczyć się dosłownie wszystkiego i nie jest mu do tego potrzebna jakaś placówka, nie ważne jak bardzo "wspaniała" jest. Westchnęłam zażenowana.
Dotarłam do staromodnie zbudowanego domu. Na drzwiach widnieje jakaś dziwna rzecz. Przypomina amulet, lub powyginany łapacz snów. Zapukałam i od razu poczułam, że mieszkanie jest puste. Skoncentrowałam się, ale nie wczułam żadnego bijącego serca w pobliżu. Nie słychać nawet aby ktoś oddychał. Nic nie wskazuje na to, że ktokolwiek może być w środku.
Zawróciłam, z zamiarem poszukania kogoś innego. Ten niebieskowłosy mieszaniec wspomniał coś o jakimś Hatsarze. Skrzywiłam się na wspomnienie chłopaka. Jego zachowanie niewątpliwie pokazywało pewną defensywę w stosunku do nieumarłych. Nawet mi dokładnie nie wytłumaczył jak ich znaleźć... Ale cóż, nie ma co marudzić, przynajmniej wiem od czego zacząć i jestem mu za to nieco wdzięczna.
Dotarłam do rozwidlenia drug i już miałam skręcić, gdy zamarłam czując na sobie chłodne spojrzenie. Odwróciłam się i ujrzałam przed sobą ducha. To ten sam pałający do mnie niechęcią typek, którego widziałam ubiegłej nocy.
- Co ty tu robisz? - zapytał z nieskrywaną pogardą.
A więc jednak mnie pamięta. Mimo nieprzyjemnych wspomnień naszego pierwszego spotkania, zachowałam idealnie obojętną twarz i zignorowałam zaczepkę.
- Szukam Hatsara. Wiesz może gdzie go znajdę?

< Adriel? Wciąż jesteś na mnie zły, czy jednak się ulitujesz? >

czwartek, 25 lutego 2016

Hessan - Kolejna pomoc (do Allari)(09.04.217 r.)

Tobio wrócił do podziemi, by tym razem na własną rękę znaleźć mentora, a ja... ja zostałem na ławce, wciąż lekko osłabiony i naprawdę bardzo skołowany. 
Nie miałem pojęcia co się tak właściwie stało. Skąd ta czułość w dotyku chłopaka? Co ona oznaczała? O ile w ogóle oznaczała cokolwiek... Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego. Zawsze przecież uciekałem od innych istot kiedy tylko próbowały zbliżyć się do mnie za bardzo. Krępowałem się i obawiałem. Szczególnie kiedy ktoś wydawał się zdecydowanie silniejszy ode mnie. Tak samo było przy Tobio. Czułem się skrępowany i wystraszony, z tym, że te ostatnie kilka chwil, było... przyjemne, nawet bardzo. Nie rozumiałem też dlaczego chłopak mi pomógł. Przecież wyglądał na takiego, który nie dbał o innych. Szczególnie kiedy byli kimś takim jak ja... Od zawsze więcej było ze mną kłopotu, niż pożytku z moich działań, umiejętności czy choćby samego faktu istnienia. W końcu nawet mój ojciec był bardzo zawiedziony tym jaki jestem. Pozwolił mi tu przybyć, sądząc po prostu, że do niczego mu się i tak nie przydam...
Westchnąłem ciężko, przygnębiony. Mimo słońca i ciepłego wiatru, owiewającego moje ciało zrobiło mi się chłodno. Nie lubiłem tego uczucia. Nie cierpiałem wstydu, zagubienia i poczucia bezużyteczności. Na powrót czułem się tak, jakbym nigdzie nie pasował, nie miał żadnego miejsca w świecie. 
Potarłem ramiona i ruszyłem do budynku Akademii. Musiałem odwiedzić bibliotekę. Czytanie mi pomagało, tak jak przyswajanie nowej wiedzy. Kiedy zajmowałem czymś umysł nie myślałem. Tak było lepiej. Tak byłem spokojny. 
Ruszyłem pospiesznie do biblioteki. Starając się nie zwracać na siebie uwagi innych. Chciałem po prostu wziąć coś do czytania i wrócić do lasu. Do mojego drzewa, strumyka... do jedynego miejsca, gdzie czułem się bezpieczny. 
Zazwyczaj o tej porze czytelnia była dość pusta. Szczególnie dział odnośnie leczenia i magii runicznej, bo w gruncie rzeczy mało kto się tym interesował. A jeżeli już to woleli po prostu praktykę z mistrzem Aphisem czy w Gaju, gdzie pobierało się nauki odnośnie leczniczych ziół. Tylko ja lubiłem czytać o tym tak po prostu, choć nie miałem w tym specjalnie dużych zdolności. 
- Wybacz, nie chciałem przeszkadzać - rzuciłem do dziewczyny stojącej przy półce, kiedy spojrzała na mnie twardo. Jej oczy były puste i zimne. Czy ja naprawdę musiałem mieć takiego pecha i na każdym kroku spotykać kogoś, kto będzie mnie przerażał? 
- Nie przeszkadzasz, tylko czegoś szukam - rzuciła i odsunęła się.
W tym momencie wydawała mi się... smutna? Tak, wiedziałem, że nieumarli odczuwają emocje inaczej, jakby mniej? Ale i tak przecież byli istotami, jak każde inne...
- M-może... - nie wierzyłem, że to mówię, naprawdę nie wiem po co pakowałem się w kolejną pomoc komuś, kto i tak pewnie da sobie radę beze mnie, ale... tak już czasem ze mną było. - Może ja mógłbym pomóc? Jeśli mi powiesz czego szukasz...
- A wiesz coś na temat run? Szczególnie wplatanych w ciało? - spytała, jednak jej ton wskazywał, że wątpi zdecydowanie w to, że mógłbym takową wiedzę posiadać.
- Ja... niezbyt. Ale może pan Urian by wiedział - stwierdziłem. 
- Urian? - to ją zaciekawiło.
- Tak... Urian Ik'Ramaj, ale nie lubi kiedy się do niego zwraca jego nazwiskiem. On jest szamanem, ale posiada wiedzę też o innych rzeczach. Często czytuje stare księgi o runach, a nawet  nekromancji... Ma nawet własny zbiór. Może on będzie wiedział coś o tym, czego szukasz? Pozostaje także Hatsar, ale z nim ciężko czasem porozmawiać...
- A gdzie ich znajdę? - spytała pospiesznie.
- Są w podziemiach. T-tam na pewno będzie ktoś, kto pokaże ci drogę - dodałem w pośpiechu, mając nadzieję, że nie czeka mnie po raz drugi dziś rola przewodnika w tamto miejsce.
- Dziękuję. - Dziewczyna wyszła dość szybko, a ja odetchnąłem z ulgą i pozbierałem książki, których potrzebowałem.

(Alalri? Znalazłaś Uriego?>

środa, 24 lutego 2016

Norei - Nie można utrzymać wrony za ogon (09.04.217 r.)

Gabinet dyrektorki był przytłaczający. Ogromny pokój, z jedną ścianą wygiętą w delikatny łuk. Ściany były pomalowane jasnym kolorem, wdzięcznym, dzięki temu miało się wrażenie, że do pomieszczenia wpada więcej światła. Sam gabinet był zagracony. Ciężkie meble z jasnego drewna, uginały się pod ciężarem książek, kufrów wypełnionych zwojami, miksturami czy skonfiskowanymi przedmiotami. Odskoczyłam z piskiem od jednej szafki, gdy zobaczyłam na półce słój z martwym, pozbawionym sierści zwierzątkiem, zanurzonym w płynie. Było to przykrym zjawiskiem, jednak nie przeraziło mnie to, że zmarłe stworzenie nie doczekało się godnego pochówku. Przeraziłam się, gdy to na pozór nieruchome stworzonko otworzyło nagle oczy i zaczęło pazurkami stukać w ścianki słoja. 
- Ignoruj to - usłyszałam niski, kobiecy głos. Zwróciłam uwagę na kobietę, siedzącą w głębokim fotelu w wysokim oparciem, obitym czerwoną tkaniną. W niczym nie przypominał fotela, na którym powinna spoczywać dyrektorka Akademii. Bardziej wyglądał jak element z mieszkania bajkowej babci, która od życia oczekuje jedynie spokoju i wygody.
- Ale... To żyje! - krzyknęłam, z wyrzutem wskazując na stworzenie sztucznie utrzymywane przy życiu. Nie rozumiałam jak można jakiejkolwiek istocie wyrządzić taką krzywdę. Jak można potraktować w taki sposób coś żywego, mającego uczucia, odczuwającego ból i strach.
- Jest martwe. To co zaobserwowałaś, to pozostałości eksperymentu jednego z uczniów, który próbował bez użycia magii złamać obowiązujące prawa natury i zaburzyć równowagę - mówiła kobieta spokojnie, przeplatając między szczupłymi palcami jasne kosmyki długich włosów. Patrzyła na mnie uważnie, jakby wzrokiem była w stanie przeniknąć przez moją duszę, dowiedzieć się co tkwi na dnie mojego serduszka i jak ważne zadanie sprowadziło mnie w jej progi. 
- To dlaczego go nie pochowacie? - spytałam cichutko, zajmując posłusznie miejsce na przeciwko dyrektorki, po drugiej stronie biurka. Spuściłam wzrok na list, który trzymałam w dłoniach, czując się niekomfortowo w obecności dyrektorki. Nie tylko gabinet był przytłaczający, jej osoba także. - Zasługuje na to, trzeba je zwrócić ziemi, trzeba je oddać naturze.
Dyrektorka zaśmiała się głośno, czym tylko pogłębiła moje uczucie niepewności i chęci oddalenia się z tego miejsca. Co ja sobie myślałam, odnajdując drogę do Akademii? Ten świat jest zbyt brutalny, nie odnajdę się w nim.
- Wiem co sobie myślisz - mruknęła kobieta, uśmiechając się ciepło, choć w tym cieple można było dostrzec coś złowrogiego. - Jest tu wiele delikatnych istot, są tu także twoje siostry. Masz ambicję, poradzisz sobie. A to stworzenie, ziemia go do siebie nie przyjmie. W momencie, w którym tamten uczeń zabrał się za swój eksperyment, to stworzenie zostało wykluczone z kręgu natury. Stało się czymś obcym, nie pasującym do żadnego ze światów.
- To okrutne - wyszeptałam łamiącym się głosem, czując jak moje serce rozrywa się na małe kawałeczki, a w gardle pojawia się nieprzyjemna gula tłumiąca szloch. Było mi żal tego stworzenia, było mi także żal istot, które nie posiadają sumienia i postępują tak brutalnie. Zatęskniłam nagle za Ishar, pełną życia i dobra, gdzie nikt nie próbował niczego zmieniać. Ishar była doskonałym miejscem do życia, schronieniem dla Driad. Pełna szczęścia, bezpieczeństwa. Z każdą chwilą mój zapał do tego miejsca malał. Nie czułam się bezpieczna, nie miałam pewności czy sobie tu poradzę. 
Podałam dyrektorce list i z cichym pożegnaniem, wyszłam na korytarz. Pusty korytarz.
Westchnęłam głośno, nieco przygnębiona tym, że Ceryni jednak na mnie nie poczekała. Chciałam spędzić jeszcze trochę czasu w towarzystwie dziewczyny. Fascynowała mnie, była niezwykła. Ale jak widać... Skuliłam się, przerażona moimi nagłymi myślami, w końcu obiecałam sobie, że nie będę się tym martwić. Nie każdy przecież ocenia driady z góry, prawda? Nie każdy uważa je za istoty złe, gorszą wersję nimf. Może była zajęta? Tak. To na pewno było to! Musiała coś pilnie zrobić, ale jednak znalazła odrobinę czasu, by zaprowadzić mnie do gabinetu dyrektorki.
Pokrzepiona tymi myślami, z pogodnym uśmiechem, ruszyłam dalej, przed siebie. Zajęcia zaczynałam dopiero jutro, więc teraz mogłam rozejrzeć się po okolicy i znaleźć miejsce, w którym będę mogła spędzać czas odpoczywając czy rozkoszując się naturą. Pomknęłam w kierunku Gaju, do którego droga okazała się o dziwo o wiele łatwiejsza. Jakby magia tego miejsca przyzywała mnie do siebie, wołała i sama wskazywała drogę, widząc, że ciężko mi było odnaleźć się wśród zabudowanych uliczek.
Biegłam, czując jak wiatr bawi się między kosmykami moich włosów. Nie zatrzymywałam się, nie zwalniałam. Zgrabnie omijałam stojące na mojej drodze przeszkody. Poczułam chwilową wolność i brak zobowiązań, które czułam przez całe moje życie. Wiedziałam, że to ostatni dzień, kiedy tak naprawdę mogę odpocząć i nie przejmować się niczym. Już od jutra moje życie się zmieni. Całkowicie. Nie będę mogła być tak beztroska jak do tej pory. Będę musiała dojrzeć...
Och... Moje siostry nie będą mogły mnie rozpoznać, tak się zmienię! Z jednej strony mnie to przeraża, z drugiej jednak było to niezwykłe. W domu mówiło się, że zmieniasz się, kiedy tylko opuścisz miejsce, w którym się wychowałaś. Wystarczy jeden krok za próg i zdobywasz doświadczenie, odnajdujesz przyjaciół. Pod ich wpływem charakter także się kształtuje, zachowania, postrzeganie świata. Gdy tylko o tym pomyślałam, miałam ochotę zatrzymać się w miejscu i piszczeć z ekscytacji. Tęskniłam za domem, bardzo chciałam wrócić, ale... Tutaj czekało mnie tyle możliwości!
Zatrzymałam się nagle, czując w powietrzu delikatny zapach krwi. Zaniepokoiło mnie to, zwłaszcza, że nie słyszałam żadnych próśb o pomoc ani odgłosów świadczących o cierpieniu. Udałam się w kierunku, w którym według mnie metaliczny zapach nasilał się, starał się coraz mocniejszy, wdzierający się w nozdrza by zaatakować węch nieprzyjaznym odorem śmierci. Ujrzałam leżącego na polanie, pośród barwnych kwiatów, młodego anprana. Można by uznać, że śpi, wyleguje się na polanie w urokliwym otoczeniu, rozkoszując się promieniami słońca. I pewnie by tak było, gdyby nie ten nieprzyjemny zapach.
Podbiegłam do zwierzątka, padając tuż obok niego na kolana. Przysunęłam dłoń do jego pyszczka, wyczuwając na skórze delikatne podmuchy ciepłego powietrza. Oddychał, z ledwością, ale wciąż tliło się w nim życie. Białe futro na boku barwiło się czerwienią, było to jedyną widoczną raną prócz braku ogona, który najpewniej odrzucił próbując się ratować. Coś musiało go zaatakować. 
Poczułam jak pieką mnie oczy, od łez, które wezbrały się i szukały ujścia. Pociągnęłam głośno nosem, próbując uspokoić umysł, który uciekał do chaosu. Zaczynałam panikować. Powstrzymując głośny szloch, który tkwił mi w gardle, oderwałam koniec swojej sukienki i przycisnęłam mocno do rany stworzenia, próbując powstrzymać krwawienie. Widziałam, że Strażnik Puszczy robił coś podobnego, gdy stworzenia krwawiły. Nie miałam jednak pewności czy przypadkiem nie wbijam w ranę czegoś, co ją zadało. Bałam się odciągnąć wilgotny materiał od rany, nie chcąc patrzeć na krew i odsłonięte mięso. Czułam jak moje nogi i ręce drżą z przerażenia, żołądek podszedł mi do gardła, gotowy zwrócić wszystko, co zjadłam w ciągu ostatniego tygodnia. Serce gnało w szalonym rytmie, próbując uciec od przerażenia, które ogarnęło zarówno mój umysł, jak i ciało. Wzrok miałam zamglony, obraz rozmywał się od łez, nie byłam w stanie skupić się na jednym punkcie, by wyostrzyć to co mogłam dostrzec. Wszystko zlało się w jedno, było wielobarwną zielenią. Tylko ta krew... Ta krew była zbyt wyraźna.
Wiedziałam, że potrzebowałam pomocy, jeżeli chcę by to stworzenie przeżyło. Nie wiedziałam gdzie jej szukać, nie chciałam zostawić stworzonka samego. Z jednej strony chciałam odbiec, szukać kogoś, z drugiej chciałam być przy malutkim anpranie, by... By nie umarło w samotności.
- Czy... Czy jest tu ktoś?! - zawołałam, mając nadzieję, że ktoś mnie usłyszy. Może zrobiłam to zbyt cicho, może zbyt niewyraźnie, kiedy głos załamywał mi się od płaczu. Jednak naiwnie wierzyłam, że zjawi się ktoś z pomocą.

<Może ktoś jednak usłyszał płaczącą driadę? Norei byłaby więcej niż szczęśliwa!>

wtorek, 23 lutego 2016

Adriel - Uroki zajęć (do Alana)(09.04.217 r.)

Ten poranek zdecydowanie był najwspanialszym jaki potrafiłem sobie przypomnieć. Nie dość, że całą noc spędziłem z Alanem, mając go wreszcie przy sobie, tak rozkosznie blisko, to jeszcze nareszcie coś między nami zaczęło się zmieniać, wchodzić na tor, którego od dawna pragnąłem. Tak długo czekałem na to, żeby gargulec przestał mnie traktować jak wroga, czy w najlepszym przypadku możliwe, że pożyteczne, ale jednak zło konieczne. 
Była oczywiście druga strona medalu. Alan zachowywał się nieco... dziwnie. Tak, łatwo było to zauważyć, szczególnie, że zmiana podejścia do mnie była dość nagła. W końcu niedawno dostałem od niego po łbie, co niełatwo przyjdzie mi zapomnieć. Dochodziło do tego wszystkiego stan jego zdrowia. To najbardziej mnie martwiło. Oczywiście specjalistą nie byłem i daleko mi było do jakiegokolwiek znawcy chorób, dolegliwości czy innych spraw zdrowotnych. W końcu kiedy przestaje się żyć, staje się duchem, a więc i przestaje się posiadać faktyczne ciało, które mogłoby ulegać uszkodzeniom czy być atakowane przez mikroby, przestaje się i zwracać na to uwagę. Oczywiście obrywać mogłem, a jakże, ale o ile nie było to spowodowane silną magią, było całkiem niegroźne i leczyło się gdy tylko zmieniłem formę na niematerialną i wróciłem do stałej. Co do chorób to miałem pojęcie po prostu dość ogólne, głównie z obserwacji, bo nie pamiętałem tego z czasów swojego życia. No i te obserwacje niestety pogłębiały mój niepokój, bo zwyczajnie nigdy wcześniej nie widziałem, by Alan chorował, a znałem go przecież od dwóch lat. W ogóle zawsze uważałem, że gargulce jako istoty z kamienia bądź co bądź, są zwyczajnie odporne na nękające istoty żywe zarazki. Oczywiście pozostawała jeszcze sprawa trucizny, tak jak z resztą wpadło to na myśl Dei. Miałem nadzieję, że miał rację i zioła Alanowi pomogą.
Właśnie to, że jednak liczyłem na poprawę zdrowia gargulca było i powodem tego, że starałem się jak mogłem nie naciskać... W końcu nie wiedziałem, czy gdy wyzdrowieje jego podejście do mnie znów się nie zmieni, a chciałem, żeby chociaż miło ten czas wspominał, a nie jako coś, co dało mi możliwość wykorzystania go... Musiałem jednak przyznać, że bardzo, ale to bardzo dużo wysiłku wymagało ode mnie pilnowanie się. Wystarczyło, że czułem ciało chłopaka blisko swojego, jego usta na swoich, a czułem jakbym znów miał serce, które mogłoby rozsadzić mi pierś w dzikim galopie. Tak było podczas tego porannego pocałunku, kiedy przez zbyt długą chwilę w mojej głowie kołatała się jedna, tak cholernie uparta myśl, że sprawiała mi niemal ból. Chciałem zwyczajnie porwać Alana w ramiona, ułożyć na łóżku, które wrzeszczało do mnie niemal, nęcąc by je wykorzystać i kochać się z gargulcem, aż do chwili kiedy nie mógłby złapać oddechu. Podobnie z resztą było przy śniadaniu, gdzie niezmiernie nęciła mnie wizja spróbowania tego jego przysmaku, ale najlepiej prosto z jego ust.
Nękany okrutnie takimi myślami, wszedłem w podziemia Akademii, dziękując przy tym losowi, że peleryna, którą podarował mi Alan zakrywała mnie dość szczelnie. Moje ciało, choć w pewnym sensie będące jednak ułudą, reagowało w nader ludzki sposób narzucony przez mój umysł... A w nim było wręcz gorąco od pełnych rozkoszy wizji. Mm... Tak. Jak wielką ochotę miałem na chwileczkę zapomnienia. 
- A ty dalej błąkasz się pośród żywych? - usłyszałem i zanim zdążyłem zareagować zostałem pacnięty w czoło szponiastym paluchem.
Przede mną stał nie kto inny jak Nemain. Jak ja "kochałem" tego gościa... Szczególnie urzekająca była jego troska o nie co innego, jak mój spokój pośmiertny. No bo przecież każdy szczęśliwy duch, spełniony swym dobrym, pełnym życiem musiał podążyć do światła, gdzie w zależności od wierzeń poszczególnych istot miały się ze mną stać różne pasjonujące rzeczy. Dołączyłbym na przykład do Zdroju Dusz i odrodził się w innym ciele, by żyć znowu ku chwale bóstw albo został osądzony i trafił do raju, gdzie biegałbym na golasa z pierzem na plecach, lub też smażyłbym się w odmętach piekielnych, co kto woli. Kruczek naczytał się chyba powieścideł dla nastolatków opowiadających o nieszczęsnych duszyczkach, co to przez niedokończone sprawy musiały błąkać się po świecie i błagać o pomoc różnorakie media czy innych zapewne po postu pokręconych ludzi. Chciał mi oddać przysługę oczywiście, w końcu był szamanem, łącznikiem między światem duchów, snów, a podrzędnym zjadaczem chleba, kaszy czy co tam jedli sobie szarzy obywatele świata, z którego pochodził. Przysługa owa polegać miała na pchnięciu mnie ku światłu, a więc i duchowej wolności. Pomysł... genialny... Gorzej z realizacją, bo odkąd się pierwszy raz spotkaliśmy zażarcie próbował i mu nie szło...
- Się błąkam i błąkał się będę. Dobrze mi tutaj - wyszczerzyłem się w przecudnym uśmiechu. Miałem dziś tak piekielnie dobry nastrój, że nic, ani nikt nie byłyby w stanie mi go popsuć.
Szaman cofnął się, spoglądając na mnie z przymrożonymi ślepkami. Zaiste gdyby nie to, że znałem jego typ powiedziałbym, że mnie podrywa. W końcu tak intensywnie wlepiał we mnie oczęta, a jak facet gapi się na coś wystarczająco długo, oznacza to, że mu się widoczek podoba, nie?
- Znów próbowałeś swoich niecnych sztuczek, na jakiejś żywej istocie? - spytał jakby z wyrzutem. No przecież jeżeli potrafiłem kogoś opętać to musiałem owej zdolności używać nagminnie i zapewne każda istota, która wchodziła ze mną w jakakolwiek interakcję była całkowicie i absolutnie ubezwłasnowolniona. 
- Nieeee...- wymruczałem. - Ja nie muszę się posuwać do takich sztuczek.
Kruczek chciał mnie poczęstować jakaś ciętą ripostą, ale wtedy przyszedł nie kto inny, jak Urian, na którego czekaliśmy, bo tak się składało, że to on pomagał mi rozwijać moje zdolności opętania. No i Nemain jak zwykle całkowicie zmienił wyraz mordki z zaciętego agresora-służbisty, na ciele wlepiające wzrok w malowane wrota. Naprawdę nie trudno było zauważyć, że mężczyzna miał co najmniej słabość do swojego mentora. Każda rzecz, którą Uri powiedział była świętością, jak on sam z resztą. Cóż, co kto lubi... Jedni lubują się w kamieniejących gargulców, inni w pół martwych elfach mających na karku niemal trzy tysiące lat. W pewnym sensie rozterki sercowe były chyba jedyną cechą wspólną jaką miałem ja i Nemain. Ja miałem niedostępnego Alana, on Uriana, który jak na tak starego i wydawałoby się doświadczonego, był ślepy jak kret. W pewnym sensie po cichu kibicowałem krukowi. Tak to z resztą jest, jak się zna ból posiadania takiego problemu jakim jest nieodwzajemnione uczucie. Żeby jednak nie było, uwielbiałem się z mężczyzną przekomarzać, a nasze potyczki słowne były już chyba jakimś rodzajem dziwnej tradycji. Dlatego też skrzywiłem się pięknie.
- Serio, chłopie, nie uważasz, że to trochę obleśne? Facet ma więcej lat, niż ten świat - rzuciłem cicho, tak, żeby tylko kruk usłyszał.
Mój rozmówca oczywiście obdarzył mnie spojrzeniem, które co wrażliwszego mogło do zawału i zgony doprowadzić samą obietnicą wiecznych cierpień.
- Wiek nie ma żadnego znaczenia - sapnął oburzony. - Urian jest wspaniały, a to ile przeżył i jak wielką ma wiedzę tylko potęguje jego majestat - Kruczek był taki dumny kiedy to mówił, aż się łezka w oku kręciła.
- Tak, tak. Twój prawie książę z bajki - rzuciłem
- A żebyś wiedział! W jego żyłach płynie królewska krew! - wygłosił z miejsca, by podkreślić jeszcze jakież to wszystko było wspaniałe. - Ty to nawet nie masz żył, ani krwi. Powinieneś już dawno opuścić świat żywych i ruszyć właściwą ścieżką.
- Moja ścieżka to ta, która prowadzi do Alana i tego, żeby móc kolejną noc robić dla niego za podusię. - Po tych słowach zostawiłem Nemaina, któremu z uszu się kopciło z zazdrości i ruszyłem w stronę Uriana. Czekało mnie nic innego jak próba opętania starego drowa. Tak, próba, bo na tym zawsze się to kończyło. Siłowanie się z jego umysłem było jak próba przetrząśnięcia granitowego bloku... czołem. Jedyne co u mnie powodowało to kolosalny wręcz ból głowy.
Zdawało mi się, że nasze "zmagania" trwały wieczność zanim dostałem mentalnego kopa i zmaterializowałem się boleśnie uderzając plecami  ścianę. Ból i to jak świat wirował wokół mnie utwierdzały mnie w przekonaniu, że takich ekscesów nie mieli nawet ci którzy solidnie przesadzili z gorzałą. Na domiar złego przyszło mi się cieszyć z braku żołądka, bo chyba bym go teraz zwrócił. 
- Wszystko dobrze? - spytał nauczyciel.
- Chwila... - wymamrotałem i wziąłem głęboki wdech, starając się jakimś cudem opanować zawroty głowy.
- Spokojnie, nie spiesz się - poradził z łagodnym uśmiechem. - Dobrze ci dziś poszło.
- Tak? - spytałem ze szczerym zwątpieniem, bo nie maiłem pojęcia jak mężczyzna ocenia moje postępy. Mnie wydawało się, że nie robię ich wcale, w końcu niczego poza bólem głowy jeszcze się nie dorobiłem. - Nie zauważyłem jakoś...
- Owszem - przytaknął widocznie pewien tego co mówił. - Zdołasz wyjść sam czy potrzebujesz pomocy? - zapytał jeszcze z troską gdy powoli skierowałem się do wyjścia.
- Dam radę - zapewniłem i na odchodne rzuciłem Nemainowi krótkie "powodzenia". 
Wyjście z podziemi trochę mi zajęło, bo choć w teorii nie potrzebowałem przecież tlenu, czy choćby samego oddychania, to zdawało mi się, że brakuje mi powietrza. Nie było za bardzo mowy o zniknięciu, bo Uri niejako wymusił na mnie stan skupienia wypraszając mnie ze swojego umysłu... czy też od niego po prostu odpychając. 
Zakryłam szczelnie twarz kapturem i usiadłem na ziemi tuż obok muru, tak, żeby skryć się w cieniu. Nie siedziałem długo, bo moją uwagę przykuł Alan. Gargulec wyraźnie się spieszył, a do tego nerwowo zerkał za siebie, jakby obawiał się, że ktoś za nim idzie. Do tego nawet z pewnej odległości widać było, że jego policzki są mocno zaróżowione. Wstałem od razu i podszedłem do niego.
- Wszystko gra? - spytałem, kiedy przystanął i spojrzał na mnie zdezorientowany.
- Ad... Tak... tak, wszystko dobrze... - stwierdził, ale widać było, że kłamie.
- Znów masz gorączkę... - stwierdziłem kiedy położyłem mu dłoń na czole.
Chłopak westchnął jakby z ulgą. Zaraz jednak cofnął się.
- To nic takiego. Minie mi na pewno. A teraz się spieszę - rzucił i pospiesznym krokiem ruszył do budynku Akademii. W pierwszej chwili zastanawiałem się czy nie iść z nim. Niechętnie jednak porzuciłem tę myśl. Na terenie Akademii nic mu nie groziło, a gargulec wydawał się dziwnie spięty. Może lepiej byłoby, żebym go dodatkowo nie denerwował.
Przez chwilę spoglądałem jeszcze na drzwi, za którymi zniknął Alan, zaraz jednak znów musiałem zejść w podziemia, tym razem by odnaleźć Hatsara, który znów będzie stosował na mnie tortury wszelkiego rodzaju, żebym mógł potrenować zmiany skupienia. W końcu w niektórych momentach trudno było o skupienie i albo nie potrafiłem się zmieniać, albo wręcz przeciwnie, migałem między formami. 

<Alanku? Czemu byłeś taki zdenerwowany?>

Alan - Kamienie także mogą się rozpuścić (do Adriela)(09.04.217 r.)

Mojemu przebudzeniu towarzyszyło ogromne poczucie wstydu, które wręcz zżerało mnie od środka. Uczucie to pogłębiło się, gdy tylko ujrzałem Adriela zmagającego się z zasłonami. Został ze mną do rana, opiekował się mną, mimo że zachowywałem się karygodnie. Obejmowałem go, przymilałem się do niego, uwiesiłem na nim i... uwodziłem go! Zupełnie jakbym był jakąś driadą... Jakbym postradał wszelkie zmysły, a sam duch tego roślinnego monstrum opętał moje ciało.
Miałem ambitny plan, by zwinąć się w kłębek, ukryć pod kocem i przez jedną dobę nie istnieć dla otoczenia. Zignorowałem to jednak, spychając te myśli na dno umysłu i podniosłem się z łóżka, by podejść do Adriela. Spodziewałem się, że każdy mój krok będzie ciężki, okupiony psychicznym cierpieniem i niepewnością, a sama droga, mimo niewielkiej odległości, będzie się dłużyć. Dlatego ze zdziwieniem zarejestrowałem, że tak szybko znalazłem się tuż obok ducha. Zdecydowanie zbyt szybko, bym był w stanie przygotować się, zaplanować w głowie schemat zaczęcia rozmowy. Nie byłem w stanie odpowiednio przygotować serca, które teraz biło oszalałe, boleśnie obijając się o żebra.
- Dzień dobry - wymruczałem cicho, mocnym szarpnięciem zaciągając zasłony, które znów zablokowały się na karniszu, nie chcąc swobodnie się po nim przesuwać. Musiałem użyć więcej siły, by osiągnąć sukces. Pokój ogarnął przyjemny półmrok, którego nie były w stanie rozpędzić nikłe promienie słońca, z ledwością przeciskające się przez ciężkie kotary, zaraz uginające są pod przewagą ciemności, wśród której ginęły. 
Zerknąłem na Adriela, uświadamiając sobie, jak blisko mnie się znajdował. Zbyt blisko. Czułem chłód bijący od jego ciała, oddech owiewający moje zarumienione policzki. Cisza i ciemność panująca wokół nas sprawiała, że atmosfera między nami stała się niezrozumiale prywatna. Intymna, jak określiłaby to Dei. Chciałem się odsunąć, jednak moje nogi były zbyt ociężałe, jakby przyrosły do podłoża. Przyglądałem się więc znajomej mi twarzy, która nagle zdawała mi się dziwnie obca. A zarazem fascynująca. Jak gdybym ujrzał go po raz pierwszy w życiu. Mimowolnie zsunąłem wzrok na jego usta, zapamiętując uważnie ich kształt, kolor, delikatne uniesienie kącików, by wygiąć je w łagodnym uśmiechu. Mój oddech przyspieszył, gdy ujrzałem jak Ad zwilża językiem suche wargi. Obserwowałem to z irracjonalną uwagę, śledząc każdy, nawet najmniejszy, ruch.
Moja gorączka wróciła.
Adriel chyba zauważył mój wzrok, choć zdziwiłbym się gdyby to mu umknęło. W końcu... Wlepiałem w niego wzrok, jakbym ujrzał przed sobą wyjątkowo dorodny okaz myszy. Ujął mój podbródek i pochylił lekko, zrównując się z moim wzrostem. Choć widziałem do czego zmierza, nie byłem w stanie temu w żaden sposób zaradzić. Chciałem coś zrobić, ale moje ciało mnie nie słuchało, było jak zahipnotyzowane. Czekało na kolejny ruch ducha, poddając się temu z dziwną, kłębiącą się w moim sercu satysfakcją. Spróbowałem skamienieć, widząc w tym jedyną szansę na... Cokolwiek. Ku mojemu przerażeniu, nie byłem w stanie. Moje ciało jak miękkim było, tak miękkim pozostało. Byłem całkowicie bezbronny.
Przymknąłem oczy, w nieznanym mi odruchu, kiedy nasze wargi zetknęły się w pocałunku. Delikatnym, nienachalnym, przypominającym bardziej sprawdzenie na ile Ad może sobie pozwolić. A mógł pozwolić sobie na zbyt wiele. Przynajmniej w mojej opinii. Nie oponowałem, kiedy przyciągnął mnie bliżej, pogłębiając lekko... pieszczotę. Nie wyrywałem się, biernie przyjmując wszystko to, czym w tym momencie obdarowywał mnie duch. Nie czułem obrzydzenia czy gniewu, spowodowanego jego bliskością i znacznym przekroczeniem mojej granicy fizycznej nietykalności. Nie mogłem też powiedzieć, że nie czułem nic. Po prostu... Nie znałem słów, które mogły opisać to, co ze mną się działo. Skupiony na swoich myślach, nie zauważyłem kiedy poddałem się chłopakowi, oddając pocałunek. Niezdarnie i niepewnie, jednak uległem chwili. Co było niewłaściwie. Bardzo niewłaściwe. I powinienem to przerwać. Teraz. Natychmiast. 
Położyłem dłoń na jego piersi i odepchnąłem go lekko od siebie. Odsunął się nie protestując, nie wyrażając niezadowolenia, sprzeciwu. Spojrzał się jedynie z troską, przykładając chłodną dłoń do mojego czoła.
- Dobrze się czujesz? - zapytał, wykrzywiając usta w grymasie niezadowolenia. Czyli faktycznie działo się ze mną coś złego i nie było to moim wymysłem. 
Pokręciłem przecząco głową, nie czując potrzeby, by kłamać i udawać, ze wszystko jest w porządku. Nie kiedy, prócz nieznośnego gorąca, zacząłem czuć niemalże bolesny ucisk w brzuchu. Dziwny ucisk, jakby wszystkie moje organy nagle się skurczyły i napierały na siebie. Nie było to zbyt przyjemnym uczuciem. Przynajmniej nie dla mojego umysłu. 
- Dei powinien już wstać. Pewnie... Pewnie coś na to poradzi - wymamrotałem, wbijając wzrok w podłogę. Nie miałem odwagi, by spojrzeć Adrielowi prosto w oczy. Miałem wrażenie, że zachowuję się wobec niego nieuczciwie, że swoim zachowaniem mogę wyrządzić mu krzywdę. I to tylko dlatego, że nie panowałem nad sobą. Byłem chory, prawda? Byłem chory, choć gargulce nie chorują.  Nie miewają gorączek, ucisków w brzuchu, nie czują się źle. Są zimne i z kamienia, odporne na przeziębienia, wirusy. Może mniej na zatrucia, ale nigdy objawy tego nie były zbyt silne i długotrwałe. Zwykle wystarczyło kila godzin snu, po których budziłem się jak nowonarodzony. 
Gdy tylko wyszliśmy z mojego pokoju, Dei od razu zorientował się, że coś jest nie tak. Zdałem mu całe sprawozdanie z tego co mi jest i co mogło być przyczyną. Przy tym, wysłuchałem tyrady na temat tego jak szkodliwe są myszy i dlaczego nie powinienem ich więcej jeść. Nawet jeśli były moim ulubionym przysmakiem, a samo trzymanie się od nich z daleka, gdy popiskiwały uroczo w swoich norkach, było koszmarną wizją. Jeśli miałbym złożyć Dei obietnicę, że więcej nie tknę tych gryzoni, skłamałbym. Obietnicę złamałbym już pierwszego wieczora, gdy podczas spaceru wyczułbym delikatną woń mysiego futerka. 
- Spróbuj coś zjeść, choćby chleba z masłem - usłyszałem jeszcze, nim Deidre skupił większość swojej uwagi na ziółkach i mensurkach. Zerknąłem niechętnie na wielką miskę, wypełnioną przyprawionym białym serem. Lubiłem smak tego, zwłaszcza w połączeniu ze świeżym pieczywem. Dlatego zignorowałem fakt, że mogłem po zjedzeniu tego poczuć się gorzej. Wprawdzie mógłbym sobie dzisiaj odpuścić, w końcu śniadania w tym domu bardzo często tak wyglądały. Było to jednak na tyle dobre, że nie było szans bym się tym przejadł. Zupełnie jak myszami. Nie chciałem odmówić sobie tej przyjemności, zwłaszcza gdy z jednej musiałem zrezygnować, mając pewność, że Dei będzie teraz pilnować tego co jem. W każdym razie, jeśli teraz mój stan się pogorszy, będzie to tego warte.
Posmarowałem kanapkę grubą warstwą twarogu i przekroiłem na pół, by jedną z części podać Adrielowi. Uśmiechałem się przy tym nieśmiało i czułem, jak na moich policzkach pojawiają się delikatne rumieńce. Wciąż nie poukładałem w głowie tego, co działo się rano, nie byłem pewien jak powinienem się zachowywać. Co mogło zmienić to w naszej relacji i co mógł pomyśleć o mnie Adriel. Duch sprawiał wrażenie, że w jego życiu nic się nie wydarzyło, jakby nic się nie stało. Może ja też powinienem udawać? Może to tylko ja nad interpretowałem, może to nie miało żadnego znaczenia.
- Musisz tego spróbować. Niby to zwykły twaróg, ale jest zaskakująco pyszny - zachęcałem Adriela, gdy krzywo spojrzał na kromkę. Pochyliłem się w jego stronę i zniżyłem głos do konspiracyjnego szeptu. - Podejrzewam, że Dei dodaje do tego jakieś uzależniacze. Wiesz, jak w pokarmach dla zwierząt, żeby chciały jeść. To naprawdę niemożliwe, by coś tak prostego, było tak dobre.
Każde zdanie akcentowałem skinięciem głowy, pełnym powagi. Chyba wyszło mi to nawet przekonująco, bo Ad uśmiechnął się rozbawiony.
Chciałem coś jeszcze dodać, jednak przerwał nam Deidre, który postawił przede mną kubek z parującym naparem o intensywnym zapachu, drażniącym nozdrza. Skrzywiłem się z niezadowoleniem, sama myśl o tym, że będę musiał to wypić sprawiała, że ucisk w moim żołądku tylko się zwiększał.
- Najpierw coś zjedz. Zioła są zbyt silne, byś mógł wypić je, mając pusty żołądek - przypomniał Dei, odsuwając ode mnie napar, kiedy próbowałem po niego sięgnąć. Westchnąłem ciężko, posłusznie zabierając się za jedzenie. Nie byłem przekonany do tego pomysłu, bojąc się, że wszystko co zjem tylko bardziej mnie obciąży, a nawet spróbuje znaleźć drogę powrotną, otwierającą szansę na ponowne życie.
Jednak nic takiego się nie stało. Dosłownie nic. Przeżuwałem powoli, skupiając się na swoim organizmie, próbując wyczuć zmianę stanu, w którym się znajdowałem. Ucisk był, jednak nie nasilał się, jakby był zupełnie odseparowany od układu pokarmowego. Więc skoro nie bolał mnie brzuch dlatego, że się zatrułem. To... Skąd to nieprzyjemne uczucie? Przyłożyłem dłoń do brzucha, zaciskając delikatnie palce na koszulce. Nie miałem pojęcia co się ze mną dzieje, skłamałbym gdybym powiedział, że mnie to nie przerażało. Czułem niepokój, każdą komórką mojego ciała odczuwałem, że coś się zbliża. Coś wielkiego, coś czego nie jestem w stanie teraz pojąć i może okazać się katastrofalne w skutkach. Ta choroba mogła być czymś konkretnym, początkiem czegoś o wiele gorszego.
- Wszystko dobrze? - zapytał się Ad, wyraźnie zmartwiony, widząc moje zachowanie.
- Tak, dziękuję - uśmiechnąłem się, odsuwając od siebie pusty już talerz. Sięgnąłem po wywar, który zdążył ostygnąć przez te kilka chwil na tyle, bym mógł wypić go w miarę szybko. Zatkałem przy tym nos, by nie czuć zbyt aromatycznej mieszanki ziół, od której intensywności po prostu mdliło. Kiedy skończyłem, wstałem od stołu i zebrałem wszystkie naczynia, by odłożyć je do kuchennego zlewu. - Mam wkrótce zajęcia, więc wypadałoby się zebrać - poinformowałem ducha. Z tego co pamiętałem, on także miał tego dnia zajęcia, o podobnej porze tylko w zupełnie innym miejscu. Udałem się szybko do salonu, w którym stała ogromna szafa, wypchana wszelkiego rodzaju okryciami wierzchnimi. Sporą część uszyła Dei, nudząc się zimowymi wieczorami, kiedy nie była w stanie wyjść na zewnątrz z powodu ujemnej temperatury. Były jednak tu takie szaty, które znaleźliśmy porzucone w lasach i takie, które dostaliśmy w zamian za drobne przysługi. W każdym razie, mogliśmy przebierać w ogromie fasonów i kolorów, dopasowywać je do każdej sylwetki, nastroju czy poczucia estetyki. W takich momentach jak ten, było to przydatne, zwykle jednak zawadzał nam ogrom rzeczy, których z sentymentu nie mogliśmy się pozbyć. Wyciągnąłem z wnętrza szafy długą, czarną szatę z kapturem. Przekazał nam ją szaman, mówiąc, że jest to idealny materiał chroniący duchy przed promieniami słońca. Zupełnie jakby wiedział, że tego dnia w naszym domu zagości bezcielesny byt, którego największą słabością jest naturalna jasność.
Wróciłem do Adriela, który zebrał wszystkie swoje rzeczy i czekał na mnie w przedpokoju, gotowy do wyjścia. Zarzuciłem szatę na jego ramiona i zapiąłem pod szyją, wdzięcznie ignorując fakt, że duch posiada przecież obie ręce, do tego całkiem sprawne i sam mógłby to zrobić. Nie musiałem go w niczym wyręczać.
- Nie musisz jej oddawać, tobie bardziej się przyda - uprzedziłem pytanie, które chciał zadać Ad. Naciągnąłem mocno kaptur na jego głowę i popchnąłem go w kierunku drzwi, ucinając tym wszystkie kolejne wymiany zdań. Nim wyszliśmy, rzuciłem pożegnanie do Dei i jego nowego przyjaciela, który wciąż był nieco zdezorientowany światem, w którym się znalazł. Miałem nawet wrażenie, że z każdą chwilą był co raz bardziej zagubiony. Wiedziałem jednak, że zostawienie chłopaka pod opieką Deidre było najlepszą z możliwych opcji. Nie dość, że dowie się o tym miejscu wszystkiego co wiedzieć powinien, to będzie miał dodatkowo przemiłe towarzystwo.
Ruszyłem pospiesznie przed siebie, odruchowo łapiąc Adriela za dłoń. By się nie zgubił - tak właśnie sobie wmawiałem, spychając gdzieś w głąb świadomości myśli, że duch doskonale zna drogę do mojego domu, nawet z każdego miejsca na terenie Akademii. Słyszałem ludzkie powiedzenie, że każde drogi prowadzą do Rzymu. Dei przekształciła je żartobliwie, mówiąc, że każda droga prowadzi do mojego pokoju. I szczerze mówiąc, coś w tym było.
Drogę do Akademii pokonaliśmy w ciszy, każdy skupiony na własnych myślach. Mniej lub bardziej poważnych. Dopiero gdy Ad odchrząknął wymownie, ostrożnie wysuwając dłoń z uścisku moich palców, uświadomiłem sobie, że od kilku minut stoimy na środku placu.
- Och... Tak... Przepraszam - wymamrotałem, odsuwając się na krok, dłonie wcisnąłem głęboko w kieszenie, nie wiedząc co z nimi zrobić. Nagle miałem wrażenie, że dopiero co przyszyli mi ręce, albo one nigdy nie były moje i teraz, odzyskując nad nimi kontrolę, nie wiedziałem gdzie jest ich właściwe miejsce. Zapewne tak było, bo skupiłem na nich całą swoją uwagę, byleby nie złapać odruchowo Adriela za rękę czy chociażby skrawek szaty. - Więc. Dziękuję za pomoc, dziękuję, że zostałeś przy mnie przez całą noc - uśmiechnąłem się ciepło, unosząc wyżej głowę, by mieć lepszy widok na ukrytą w cieniu kaptura twarz chłopaka.
- Żaden problem. Gdybyś gorzej się poczuł, znajdziesz mnie w podziemiach.
Chciałem odwrócić się i odejść, ale zostałem przytrzymany w miejscu. Spojrzałem zaskoczony na Adriela, próbując wyswobodzić rękę z delikatnego, a zarazem silnego uścisku.
- Ad... - Nie było dane mi dokończyć, gdy duch pochylił się i po raz kolejny tego dnia, pocałował mnie. Nie zdążyłem w żaden sposób zareagować, było to zaledwie krótką chwilą, która zmusiła moje serce do szybszego bicia, a narządy skurczyły się mocniej, o ile w ogóle było to możliwe. Sapnąłem głośno, czując jak ucisk w brzuchu tylko się nasila, odbierając oddech.
- Hm... Naprawdę lubię cię całować - mruknął, muskając moje wargi po raz ostatni. Uchyliłem delikatnie usta i zaraz je zamknąłem, nie znajdując w głowie odpowiednich słów, by odpowiedzieć. Powiedzieć coś, cokolwiek. Wszystkie moje myśli ulotniły się, pozostawiając mój umysł w kompletnej pustce. Przez chwilę nawet nie pamiętałem gdzie jestem ani dlaczego znalazłem się w tym miejscu, nie pamiętałem dokąd zmierzam, jakby na ułamek sekundy wszystko przestało mieć znaczenie i nigdy się nie wydarzyło
Pamiętałem tylko chłód ciała Adriela, miękkość jego warg i ten szeroki, pełen radości uśmiech, którym uraczył mnie na pożegnanie. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że Ad potrafi się uśmiechać w taki sposób. Pokręciłem szybko głową i poklepałem się mocno po policzkach, próbując przywrócić spokój ducha i zebrać myśli, które chaotycznie powracały na swoje miejsce.
Dzień zaczął się niezwykle, to muszę przyznać. Nadal nie czułem się najlepiej. Było mi duszno, gorąco, ucisk w brzuchu nie opuszczał mnie nawet na minutę. Jednak miałem obowiązki do wykonania i nie mogłem pozwolić, by ta dziwna choroba zatrzymała mnie w miejscu.
Bałem się tego co przyniosą dalsze godziny, bałem się tego co się stanie, gdy zajdzie słońce. Nie miałem pewności, co się wydarzy, nie mogłem także ufać samemu sobie.
Ale... To nic nie znaczy, prawda?

<Więc, Ad... Jak Ci mija dzień? ^^ >