Prezeczytaj zanim zaczniesz pisać:

sobota, 27 lutego 2016

Holder - Wędrówka (11.04.217 r.)

Kilka godzin marszu naprawdę potrafi dać się we znaki. Przekonałem się o tym dość dobrze, kiedy sam zdecydowałem się na wędrówkę w niewiadomą. Analizując sytuację, w której się znalazłem – chyba każdy zrobiłby to samo. 
Trzy godziny wcześniej obudziłem się na przeogromnej polanie. Może nie byłoby to aż takim drastycznym przeżyciem, gdyby nie fakt, że byłem tam całkiem sam i kompletnie nic nie pamiętałem. Tyle dobrze, że nie byłem nagi ani specjalnie... uszkodzony. Tak, to dobre słowo. Wracając do tematu – pierwszym co zobaczyłem po przebudzeniu, było piękne błękitne niebo. Nie przyznałbym tego na głos, ale właśnie takie było. Nigdy wcześniej nie przyglądałem się niczemu z takim zachwytem. Po chwili wyrwałem się z zamyślenia i zacząłem szybko oddychać. Podniosłem się do siadu, ale był to zbyt gwałtowny ruch i już po chwili znów leżałem na soczyście zielonej trawie. Dopiero wtedy poczułem dyskomfort w okolicach lewego żebra i prawdopodobnie wcale bym się tym nie przejął, gdyby nie to, że spowodowany był dość głęboką raną ciętą. 
Powoli podniosłem się do pozycji stojącej i podszedłem do pobliskiego drzewa. Oparłem się o nie czołem i ostrożnie odciągnąłem materiał koszuli od krwawiącego cięcia. Zasyczałem z bólu, a moje czoło zrosiły krople potu. Byłem cholernie zdziwiony, że nie odczuwałem tej rany przez kilka minut, podczas których obserwowałem niebo. Wydawało mi się to co najmniej dziwne, ale stwierdziłem, że to nie był doby czas na rozmyślanie o tym. 
Rozejrzałem się dookoła z nadzieją, że jednak znajdę tu jakąkolwiek pomoc. Już po chwili wiedziałem, że mogę liczyć tylko na siebie. Polanę z każdej strony otaczały wysokie drzewa, które mocno ograniczały widoczność. Moja chęć przeżycia przezwyciężała w tamtym momencie wszystko, więc bez większego namysłu wspiąłem się na najbliższe drzewo. Co kilkanaście centymetrów musiałem robić przerwę „na oddech”, bo rana w boku naprawdę dawała mi się we znaki. Po około dziesięciu minutach znajdowałem się już w miejscu, z którego doskonale mogłem widzieć całą okolicę. W odległości kilku kilometrów ode mnie widniało ogromne pasmo gór, a tuż zza niego wyłaniał się dym. Wydawało mi się, że jego początek musiał mieć miejsce w jakimś mieście, więc postanowiłem ruszyć w tamtym kierunku. W duchu błagałem, bym chociaż dożył przejścia połowy wyznaczonej przeze mnie trasy. 
Kiedy moje stopy dotknęły ziemi, postanowiłem, że bez jakiegokolwiek opatrunku nie mam szans na przeżycie, w efekcie czego już po chwili rozrywałem górną część mojego ubrania. Zwinąłem kawałek koszuli w gruby pas, po czym obwiązałem się nim w miejscu rany, żeby choć trochę zatrzymać krwawienie. Musiałem żyć.
Z tą myślą ruszyłem w obranym wcześniej kierunku. Słońce przyjemnie ogrzewało moją nagą skórę, więc nie miałem problemu z powodu braku okrycia. Nad moją głową co jakiś czas przelatywały ogromne stworzenia, podejrzewam, że mogły to być smoki. Nie poświęcałem im uwagi – ważniejszy w tym momencie byłem ja, to chyba oczywiste. Byłem głodny, zmęczony i spragniony, a perspektywa spędzenia tak kolejnych kilku godzin nie nastrajała mnie pozytywnie. 
Postanowiłem skupić się na otaczającym mnie świecie, aby choć na moment zapomnieć o bólu.
Głupia gleba. Głupia trawa. Głupie drzewo. Głupi kamyk. Głupia lipa, sosna czy ktokolwiek tam wie co to.
Trochę pomogło, ale efekt nie był trwały. Ból niemiłosiernie atakował moje ciało co kilkanaście sekund. W pewnych chwilach byłem w stanie błagać o zakończenie tego koszmaru, ale wiedziałem, że mam jeszcze szansę. Przebycie gór okazało się nieco trudniejsze niż sobie wyobrażałem, ale przynajmniej byłem stuprocentowo przekonany, że moja tułaczka ma sens. Dotarłszy na drugą stronę pasma, zrobiłem sobie krótką przerwę na rozeznanie się w sytuacji. Widok działał pozytywnie na rokowania dotyczące mojego ewentualnego przeżycia. Niedaleko znajdowało się ogromne jezioro, a ciut za nim dumnie prezentowało się ogromne miasto. Miałem ochotę skakać ze szczęścia. Zamiast tego po prostu ruszyłem dalej.
Słaniałem się na nogach ze zmęczenia, ale radość, jaka ogarnęła moje ciało przez dotarcie do jeziora okazała się nader orzeźwiającą. Wtedy już naprawdę nie obchodziło mnie nic. Doczołgałem się do brzegu jeziora, złożyłem ręce na kształt miseczki i włożyłem je do wody. Już po chwili łapczywie piłem napój. Ogromna ulga spłynęła na moje ciało, kiedy woda nawilżała wysuszone do granic możliwości gardło. Przymknąłem oczy i na moment położyłem głowę na ziemi. Powoli wdychałem i wydychałem powietrze. Starałem się uspokoić szalejący organizm, co powoli przynosiło skutki. Sprawdziłem opatrunek, który już od dawna nadawał się do wymiany. Krew przesączyła się przez materiał i zabarwiła go na (nieprzyjemnie) czerwony kolor. Powtarzałem sobie w myślach, że to nic. Że dam radę. Zeskanowałem wzrokiem drogę dzielącą mnie od wspomnianego wcześniej miasta. Z moich obliczeń wynikło, że miałem przed sobą około pół godziny szybkiego marszu i z całą pewnością dotarłbym do miasta jeszcze przed ewentualnym zgonem. Wziąłem ostatni łyk wody i – z dozą ociągania – podniosłem się do pozycji stojącej. Czym bliżej miasta byłem, tym więcej osób mijałem. Osób, to chyba złe słowo. Oni byli... Inni. Może i wykazałem się skrajnym idiotyzmem, ale po raz kolejny odpuściłem sobie rozmyślania na ich temat. Skupiłem się na moim – już ledwo wyczuwalnym – oddechu. 
Minąłem kilka budynków, ale za cel obrałem sobie tylko ten jeden. Miałem wrażenie, że coś mnie do niego przyciągało. Robił największe wrażenie.
Ostatkiem sił dotarłem do wrót. Były zamknięte. Nie wiem czego się spodziewałem. Chciałem być silny, ale już po chwili moje nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłem na kolana. Masywne drzwi lekko się uchyliły. Nie dałem rady unieść wzroku. Z zamkniętymi oczyma czekałem na cud.
- Co tu robisz? – usłyszałem nad sobą głos.
- Ja-a... – zanim zdążyłem wydukać coś konkretnego, moje oczy zasnuła ciemność.

(ktokolwiek?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz