Kiedy zarejestrowałem przecudny rumieniec na buźce Alana byłem pełen nadziei, że wreszcie może uda mi się skruszyć tę jego skorupę. Okazało się jednak, że nic bardziej mylnego, bo jak zwykle dostałem kosza. Więcej! Zostałem zwyzywany od intruzów i wywalony za drzwi. Dobrze chociaż, że Dei dała mi koc, którym mogłem się okryć, bo znów paradowałbym nago... Tak. Znów.
Moje początki w akademii nie należały do łatwych. Zdolność do dematerializacji była niezwykle problematyczna. Szczególnie na początku, kiedy to nie panowałem nad tym absolutni i albo nie potrafiłem przybierać fory materialnej, albo wręcz przeciwnie, pojawiałem się znienacka i nijak ni potrafiłem zniknąć. To, że nie panowałem nad własnym stanem skupienia oznacz, że dostosowanie czegokolwiek z góry materialnego do siebie było dla mnie wyczynem ponad siły więc... gubiłem ubrania gdzie popadło i świeciłem tyłkiem gdzie indziej. Cóż... musiałem wtedy nabrać do siebie ogromu dystansu i przestać zwracać uwagę na spojrzenia innych. W końcu mi wyszło. Później zaczęły mi wychodzić i przeskoki między materializacją, a całkiem niewidoczną formą. Czasem tylko traciłem skupienie i wyglądało to tak jak teraz, kiedy to moje ciało odmawiało mi posłuszeństwa. No i klops...
- Nie martw się. - Dei poklepała mnie po ramieniu. - Jeszcze się pogodzicie. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Alan jest trochę... skostniały, ale serducho ma wielkie. Jeszcze wam się wszystko poukłada ślicznie.
Jej słowa miały mi chyba dodać otuchy, tylko, że to jakoś średnio działało.
Jeszcze kawałek mnie odprowadzono, przy czym wysłuchałem kolejnych pocieszeń i szczebiotu dziewczyny pewnej tego, że Alan jeszcze kiedyś zobaczy we mnie coś, co sprawi, że mnie polubi. Ba! Nawet pokocha.
Podziękowałem jej i ruszyłem do swojego niedużego pokoiku na strychu jednej z gospód. Lokal był średnio popularny, bo znajdował się na uboczu, ale właściciele mili, a sama gospoda miała kilku zatwardziałych, wiernych klientów, którzy nie szczędzili grosza.
- Witaj Ad, coś się stało? - spytała Auriella, żona właściciela, kiedy tylko przestąpiłem próg.
- Miłość mojego życia krwawo się na mnie zemściła - burknąłem i nie zatrzymując się ruszyłem do swojej kochanej, spokojnej, pachnącej domem klitki.
Ze swej gawry wylazłem dopiero wieczorem, bo jako duch nie przepadałem za słońcem. Było za ciepłe, za jasne i nieprzyjemnie mrowiło. Zupełnie jakby chciało się przeze mnie przedrzeć i zostawić po mnie tylko kupkę czegoś, co trudno byłoby zidentyfikować.
W pierwszej chwili wziąłem poskładany wcześniej pieczołowicie koc, który w pewnym sensie pożyczyłem i ruszyłem do domu Alana i Dei. Niestety żadnego z nich nie zastałem, ale kocyk odniosłem i ułożyłem grzecznie na kanapie, gdzie chyba było jego miejsce, no przynajmniej wczoraj wieczorem.
Następnie postanowiłem zrobić standardowy obchód wszędzie i nigdzie. Ruszyłem więc brukowaną uliczką przy Akademii. Gdy ujrzałem różową czuprynę rozpromieniłem się od razu. Ot, moja wiara we własne możliwości wróciła, a moje pokaźnych rozmiarów ego dało o sobie znać i byłem już gotów podfrunąć do niego i przytulić się, kiedy zobaczyłem, że z kimś rozmawia... Wtedy też moja wiara znów opadłą gdzieś poniżej linii gruntu, gdy zobaczyłem jak mój uczulony na wszelki dotyk obiekt westchnień podaje rękę nieznajomemu. Więcej! On się do niego uśmiechał!
Oj jakąż ja miałem ochotę doskoczyć do tego mizernego bruneta w okularkach i odgryźć mu tę łapę. Gdyby tylko nie to, że jakoś mi wszystko oklapło...
Cóż... Zdarza się, prawda? Że czasem nie jest tak, jak się chce. No... Więc postanowiłem postawić na coś bezpieczniejszego, za co na przykład nie wywaliliby mnie stąd, albo jeszcze gorzej, i wybrałem się na spacer. Do lasu... Tam było bezpiecznie.
Błąkałem się po leśnej gęstwinie, bez wyraźnego celu. Zwierzęta grzecznie pryskały we wszystkich kierunkach wyczuwając mój chłód, pogłębiony tylko wyjątkowo podłym nastrojem. Zainteresował mnie zapach dymu. Ruszyłem więc w jego kierunku, żeby sprawdzić kto jest na tyle mało odpowiedzialny, żeby palić ognisko w lesie pełnym driad mających niesamowite wręcz uczulenie na wszystko co było gorące i nie było wijącym się w męczarniach ciałem.
Ognisko zostało wygaszone, a polana zdawała się pusta. Zdawała się oczywiście, bo dla ducha wyczuwanie żywych nie było niczym szczególnie trudnym.
- Nie radzę tu palić ognisk. Jak chcesz się ogrzać to w mieście jest mnóstwo wolnych pokoików i domków. Tu prędzej głowę stracisz za sprawą jakiejś driady i bynajmniej nie chodzi mi tu o sprawy sercowe - pouczyłem, spoglądając w stronę przydużego świerczka stanowiącego kryjówkę.
Na polanę wyszła dziewczyna. Zdecydowanie tu nowa, bo nie kojarzyłem jej jeszcze, a znałem chyba każdego. Była ostrożna i przyglądała mi się z dozą nieufności.
- Spokojnie, nie zrobię ci krzywdy. Tylko grzecznie cię ostrzegam - rzuciłem monotonnym głosem, bo nie miałem ochoty zarobić jeszcze mieczykiem między żebra, tak na dokładkę ledwie wygojonego łuku brwiowego.
<Alan... mam nadzieję, że się dobrze bawisz (foch). Yael? Potrzebujesz czegoś?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz