Życie znawcy rzeczy pięknych i przydatnych nie należy do łatwych. Wciąż trzeba się borykać z marudzeniem innych istot, które to ściągają cię, chcą bić, karać czy po prostu ci złorzeczą, bo uważasz coś co w teorii należy do nich za przydatne lub ładne. A przecież własność jest pojęciem względnym, a stare porzekadło mówi, że w przyrodnie nic nie ginie, a jedynie zmienia właściciela... Tym właścicielem chciałem być po prostu ja.
Tym razem upatrzyłem sobie zaiste przewspaniały klejnot... należący do miejscowego kowala i jednego z najstarszych mieszkańców świata, w którym mieściła się nasza przecudna Akademia. Jak zwykle wybrałem odpowiednią porę nocy, kiedy to miałem pewność, że krasnolud przewraca się radośnie z boczku na boczek. Śnił zapewne o jakiejś ślicznotce, bo mruczał przy tym słodziuchno i ściskał poduchę tak, że jego sadełko nieco źle się układało. Ale to nic i tak wyglądał niemal uroczo... gdyby tylko nie ta nadwaga... i zarost.. i... mniejsza.
Kilka dni skrzętnych obserwacji się opłaciło. Wiedziałem gdzie i kto był o tej porze, a raczej powinien być. Wszedłem zgrabnie do środka, odnalazłem kamyczek, chwyciłem go już w dłoń, zachwycając się jego twardą, chłodną powierzchnią, gdy nagle... dostałem po łbie.
Okazało się, że mój jaśniesponsor pokłócił się ze ślicznotą ze swych sennych marzeń i postanowił wstać, a ja jak ten osioł byłem na tyle pewny siebie, że nie usłyszałem jak rusza się z miejsca i idzie w moją stronę.
Wspominałem swoją głupotę idąc przez las i klnąc pod nosem. Nie lubiłem tych plątanin ścieżynek, kęp krzaków, z których każdy zdawał się taki sam. Było tu cicho, wilgotno i nudno... A na dodatek miałem do odwalenia jedną z najgorszych możliwych robót. Miałem bowiem znaleźć gniazda Kinkajzów.
Kinkajzy to nieduże stworzenia pokryte łuską i biegające jak kury na dwóch łapach. Były szybkie, zwinne i potrafiły nieźle użreć. Najgorsze w nich było jednak nie to, że były szkodnikami, które wytrzebić potrafiły inne stworzenia, czy to, że biegały chmarami, które trzeba było wyciąć w pień, jeżeli robiło się ich za dużo, ale to, że kiedy się już takiego dorwało i zarzynało to wrzeszczał jak opętany i to całkiem ludzkimi tonami... znaczy o ile po ludzku brzmi zarzynany człowiek.
Ciąłem i siekałem kolejne ze stworzeń, które choć w chmarze to jednak nie stanowiły dla mnie jakiegoś specjalnego zagrożenia... no może za wyjątkiem tego, że uszy miałem mocno krwawiące. Już prawie kończyłem odbębniać swoją cuchnącą posoką karę, gdy usłyszałem pierw szelest, później czyjeś przyspieszone kroki.
Ruszyłem za nieznajomą mi postacią, nie do końca wiem czemu, ale po prostu ktoś biegający tutaj samotnie z zasady musiał obudzić ciekawość. Tym bardziej, że zauważyłem powiewającą, długą suknię. Kto wybiera się do lasu w czymś takim?
- Zaczekaj! Stój! - krzyknąłem i skoczyłem przed siebie, żeby ją dogonić.
- Czego chcesz? - krzyknęła lekko piskliwie, czego chyba nie miała w zamiarze.
- Niczego - zacząłem unosząc dłonie, które... ociekały krwią, tak samo, jak trzymany przeze mnie sztylet.
Widizałęm jak oczy dziewczyny rozszerzają się, jak cofa się o krok.
- Nie, czekaj - zacząłem znowu, w pośpiechu chowając broń i wycierając ręce. - To naprawdę nie tak. Nic ci nie zrobię. Miałem tylko małe zlecenie na parę stworów...
- Dlaczego ma ci niby wierzyć? - spytała, a je dłonie mimowolnie szukały czegoś, czym mogłaby mnie zdzielić. No nie... dostać przez łeb dwa razy w ciągu doby to trochę za dużo. - Kto tak krzyczał? Mnie też chcesz zabić?
- Jestem tylko złodziejem, nie mordercą - oburzyłem się i to autentycznie. Nie byłem dzikusem. Miałem swój honor. Marny i kulawy, ale był! - Mówiłem , że zabijałem potworki. Kinkajzy, no wiesz, małe gady drące mordki... No chyba, że nie wiesz. A jedyne co chciałem to zapytać czemu sama błąkasz się po lesie. Tym bardziej, że cię nie kojarzę, a znam tu dość sporo osób.
Miałem nadzieję, że to co powiedziałem nieco ją uspokoiło. Faktycznie wydawała się mniej spięta i nie szukała wzrokiem drogi ucieczki.
<Coral? Potrzebujesz pomocy? Pójdziesz z takim dziwnym jegomościem?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz