- Przy mnie się nie zgubisz - rzuciłem dumny ze swoich zdolności. Jako, że płynęła we mnie krew driad, w końcu jedna jest moją babką od strony taty, to orientowałem się niejednokrotnie lepiej w terenie niż w mieście. W końcu natura zwykła mi sprzyjać i ułatwiać mi wędrówki, szczególnie, że Gaj był naprawdę solidnie przesiąknięty magią. Nie oznaczało to oczywiście, że poznanie miejskich ścieżek stanowiło dla mnie wyzwania, wręcz przeciwnie. Miałem dobrą pamięć, a czytanie choćby ze słońca i gwiazd było dla mnie dość naturalne. Przecież tata uczył tego mnie i moje rodzeństwo od najmłodszych lat, tak, byśmy zawsze potrafili bez problemu wrócić do domu.
Dość szybko wyszliśmy z miasta i skierowaliśmy się w gęstwinę lasu. Nieco mi się spieszyło, bo lista składników mi potrzebnych była dość długa. Znałem tu jednak każdą ścieżkę, a dodatkowo wiedziałem gdzie co rośnie. Lunz nie miała przy tym trudności z nadążeniem za mną. Widać było, że jest szybka i zwinna. W gruncie rzeczy ta dziewczyna naprawdę mi się podobała... No, przynajmniej teraz...
Gdy ja byłem zajęty ścinaniem kolejnych roślin i umieszczaniem ich w swojej torbie, Lunsaris wszystkiemu się dokładnie przyglądała przekrywając głowę gdy musiała po gadziemu obejrzeć coś pod innym kątem.. Co chwilę spomiędzy jej warg wystawał rozdwojony język, którym smakowała powietrze wokół. Ruszała się powoli jakby się skradając.
Widać było, że dziewczyna chce panować nad swoimi gadzimi odruchami. Chowała język, gdy spoglądałem w jej stronę, prostowała przekrzywioną głowę. Nie potrafiła się za to powstrzymać przed spłoszeniem kilku Kinkazjów. Tylko, że jej zachowanie w niczym mi nie przeszkadzało. Bo i dlaczego by miało? Każdy był inny. Ja lubiłem spać na kanapie, najlepiej zwisając nieco głową w dół i ze sporym rozkrokiem, Alan kamieniał, gdy ktoś był za blisko, a Lunz spoglądała na świat po gadziemu. W tym tkwiło tak naprawdę piękno wszystkich istot, w różnorodności. W zaletach, wadach, inności.
Lunz zdawała się już nudzić i to solidnie, kiedy wreszcie trafiliśmy w miejsce, które ją zainteresowało. Stanęliśmy bowiem przed niedużą pieczarą. Wiedziałem, że to małe wejście zaczynało w gruncie rzeczy spory kompleks tuneli, w których gnieździły się ciemnce, szczury i nietoperze.
- Co tam jest? Wejdźmy tam - zaproponowała pospiesznie, wyraźnie podekscytowana swoim znaleziskiem.
- Jeśli tylko chcesz - ruszyłem szybkim krokiem za nią i już po chwili wśliznęliśmy się do ciemnego wnętrza jamy.
Wyciągnąłem z torby niedużą lampkę naftową i zapaliłem ją, byśmy mogli widzieć gdzie idziemy.
Korytarze były lekko wilgotne, ale na tyle obszerne byśmy mogli spokojnie się po nich poruszać, czasem tylko trzeba było się schylić, czy coś przekroczyć.
- Byłeś tu już? - zainteresowała się znowu, idąc nieco przodem i wszystkiemu się przyglądając.
- Owszem. czasem zbieram tu kilka rodzajów porostów.
- Długie te korytarze? Żyje tu coś niebezpiecznego?
- Owszem i nigdy wszystkich nie sprawdziłem, a co do tego co tu żyje to najniebezpieczniejsze są ciemce, ale one raczej nie atakują jeżeli nie zostaną sprowokowane.
- O! Tam coś świeci! - rzuciła dziewczyna i... rzuciła się w pogoń za stworzeniem, które umknęło w jeden z przesmyków.
Z radością popędziłem za nią. Dawno nie biegłem tak beztrosko w nieznane. W gruncie rzeczy nie zdarzyło mi się to odkąd robiłem to z Astherem, moim bratem. A to było już kilka lat temu.. ehh.. jak ten czas szybko leci.
- Tu pobiegł! - zadźwięczał głos Lunsaris, zaraz przed tym, jak dziewczyna znów wskoczyła w jedną z odnóg...
No i wpakowaliśmy się pięknie, bo okazało się, że tuż przed nami wręcz kłębiło się od ciemców... niezbyt zadowolonych naszą obecnością oczywiście.
- No to proponuję... wiać! - rzuciłem ze śmiechem i chwyciłem swoją towarzyszkę za rękę. Lunsaris nie protestowała, wręcz przeciwnie, wzmocniła uścisk i puściła się ze mną biegiem.
Biegliśmy razem, mimo tego, że stworki deptały nam po piętach my o dziwo nadzwyczajnie dobrze się bawiliśmy.
- Tędy - pokierowałem ją w stronę w gruncie rzeczy przeciwną niż było odnalezione przez nas wejście. Lunz zawahała się, jednak tylko na chwilę. Cieszyłem się, że mi zaufała, a już po chwili, po krótkiej wspinaczce byliśmy już na powierzchni i to niemal pod samym miastem. Dyszeliśmy ciężko, ale nie przeszkadzało nam to w tym, żeby i po prostu się śmiać.
- Nigdy nie goniły mnie ciemce - stwierdziłem.
- To moja zasługa. - Lunz wypięła dumnie pierś.
Zbliżyłem się do niej i... emocje znów wzięły górę absolutną co wiązało się z tym, przed czym calutki dzień dzielnie się broniłem...
Skurczyłem się pięknie, a w miejscu muskularnego, męskiego ciała pojawiło się to krągłe - kobiece. Widziałam jeszcze jak Lunsaris cofa się, przyglądając mi z niemym zdziwieniem i...
Emocje wzięły górę, jak zawsze w takich sytuacjach. Już tyle razy to przeżyłam, tyle razy zdarzało się, że ktoś akceptował połowę mnie, po czym krzywił się i wzdrygał na obecność drugiej. Wybełkotałam więc krótkie przeprosiny i puściłam się biegiem do domu... Do ciepłego wnętrza niedużego salonu, do kanapy, na której uwielbiałam się wylegiwać i poduchy, w którą mogłam do woli ronić morza łez.
Była już noc, nawet nie wiedziałam, że zwiedzanie tych felernych jaskiń tyle trwało... cóż... może przynajmniej Alan będzie w domu to popłaczę tak, żeby choć on słyszał... Zawsze lepiej było płakać przy kimś, kto cię lubił i choć próbował zrozumieć.
Wparowałam do domu, w którym świeciło się światło i otarłam mokry nos rękawem. Już miałam zacząć płakać nad tym, że nikt mnie nie kocha, gdy zobaczyłam, że Alan siedzi na fotelu, nieźle poobijany, a nieopodal niego znajdował się nieznajomy mi chłopak.
- Dei... - jęknął gargulec z ulgą. Znów pomylił flakoniki, jak nic, a tyle razy mu tłumaczyłam co jest na co i jak to stosować.
- Co tu się stało? Coś ty sobie zrobił? - jęknęłam widząc spore pęknięcie na jego policzku. - A ty? Och... - tu znów aż zadrżałam na widok oparzeliny zajmującej większą część ramienia.
W pośpiechu, psiocząc przy tym okropnie na duchy Akademii i ich podejście do innych, i rozczulając się nad Alanem i Orionem, tak mi go przedstawił mój współlokator, opatrzyłam dokładnie ich obrażenia. Odetchnęłam dopiero kiedy oboje, w opatrunkach, ściskali w dłoniach kubki z naparem, który działał przeciwbólowo, tak na wypadek, gdyby maści to było za mało. Sama miałam ochotę sięgnąć po karafkę z nalewką z dzikiej róży.
<Alan? Lunz? Co porabiasz?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz